[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaskoczeni parafianie stanęli wśród płyt nagrobnych z modlitewnikami w dłoniach.Starzec uniósł laskę, wskazując wieżę zegarową.Z tarczy odpadło kilka rzymskich cyfr, a wskazówki znieruchomiały kilka minut po drugiej.Bruk wokół kościoła pokrywały pióra, jak gdyby na wieży rozprysnęła się ogromna poduszka.– Pan jest tu wikarym?Czyjaś żona, za którą przyszedłem z miasteczka, nabrała odwagi, by zwrócić uwagę na moje ubranie.Zauważyłem, że nie potrafi pogodzić jego klerykalnego kroju z moimi brudnymi butami do tenisa i zakrwawionymi dłońmi.– Msza powinna zacząć się o jedenastej.Co pan zrobił z ojcem Wingate?Kiedy odciągnął ją mąż, wystąpił mężczyzna w tweedowym ubraniu i trącił mnie laską w ramię.Przypatrywał mi się groźnym wzrokiem emerytowanego żołnierza, wciąż podejrzliwie traktującego cywilów.– Nie jesteś przypadkiem pilotem? Przecież to ty spadłeś wczoraj do rzeki.Czego tu szukasz? Parafianie zebrali się wokół mnie, tworząc zafrasowane zgromadzenie.Niepokoiła ich moja obecność na ziemi, woleliby, żebym znajdował się bezpiecznie w powietrzu.Czy wyczuwali promieniującą z mojego mózgu odwróconą perspektywę, która zatrzymała mnie w miasteczku? Unosząc zabandażowane pięści, przeszedłem między nimi do drzwi kościoła, dźwignąłem ciężką kołatkę i zastukałem trzy razy.Drażnili mnie ci bojaźliwi ludzie w starannie odprasowanych garniturach i kwietnie wzorzystych sukienkach.Byli wyznawcami grzecznej religii.Miałem ochotę wyważyć drzwi, zapędzić ich do klęczników i zamknąć w kościele, by mogli oglądać, jak dokonuję w nawie głównej obscenicznych czynów – wycisnąłbym krew z moich dłoni na krwawiącego Chrystusa, obnażyłbym się, oddałbym mocz do chrzcielnicy i zrobił wszystko, żeby tylko wytrącić ich z nieśmiałości i dać im lekcję straszliwego, gwałtownego lęku.Chciałem na nich wrzasnąć: „W Shepperton zbierają się ptaki, chimery cudowniejsze niż wszystko, co śni się wam w waszych wytwórniach filmowych!”Wskazałem fulmary, okrążające wieżę kościelną.– Ptaki! Widzicie je?Kiedy zaczęli cofać się między grobami, zauważyłem, że spomiędzy kamieni wokół kruchty wyrasta niezwykła roślinność, jak gdyby z moich pięt.Otaczał mnie mały zagajnik wysokich na dwie stopy, przypominających gladiole krzaczków o szablastych liściach i trąbkach mlecznokarmazynowych kwiatów, przypominających kolorami nasienie i krew, skryte we flecie zieleni.Machnąłem na parafian, stojących z modlitewnikami w dłoniach i rozczarowaniem na twarzach w krępującym otoczeniu woni ptaków.Już miałem powiedzieć, żeby zerwali te kwiaty, ale oni wpatrywali się teraz w drzwi plebanii, w których pojawił się ojciec Wingate, spokojnie ćmiąc papierosa.Zamienił sutannę na kapelusz typu panama i koszulę w kwiaty, czyli na strój maklera giełdowego, ostrożnie rozpoczynającego wakacje.Choć wierni zaczęli uśmiechać się domyślnie i wymachiwać modlitewnikami, ojciec Wingate nie zwracał na nich uwagi i zamknął drzwi plebanii na klucz.Palił papierosa, ale wzrok skupił na mnie.Silne czoło przecinała mu głęboka zmarszczka, jak gdyby jego wierze w otaczający świat zadano niedawno poważny cios – jak gdyby otrzymał wiadomość o śmierci bliskiej siostrzenicy albo o tym, że jego najbliższemu przyjacielowi nie pomoże operacja nowotworu.Zdawał się całkowicie pochłonięty myślami i uwierzyłem niemal, że nie pamięta, iż jest duszpasterzem w tej parafii, czeka więc przez roztargnienie, aż ja rozpocznę odprawiać nabożeństwo.Mewy znów zaczęły krążyć w górze.Prowadzone przez fulmary, okrążyły kościół, ocierając się ciężkimi skrzydłami o wieżę, próbując wyszarpnąć ostatnie cyfry z zegarowej tarczy i położyć kres czasowi przeszłemu w Shepperton.Ptasie odchody rozbryzgiwały się na samochodach i nagrobkach, a przestraszeni parafianie zaczęli wycofywać się w stronę basenu.– Ojcze Wingate! – zawołał emerytowany żołnierz z laską.– Nie potrzebujesz pomocy?Ale ksiądz nie zwracał na niego uwagi.Było widać, że pod osłoną słomkowego kapelusza jego silna twarz jakby skurczyła się w sobie.Mewy, krzycząc przeraźliwie, pikowały wśród wiernych, którzy rozbiegli się do swoich samochodów.Kiedy ostatni z nich odjechał, ojciec Wingate opuścił plebanię i ruszył w stronę kościoła.Odrzucił papierosa między nagrobki i skinął mi głową rzeczowo.– No dobrze.Spodziewałem się, że przyjdziesz.– Ksiądz przyjrzał się mojemu duchownemu przebraniu, jakby w nadziei, że mnie nie rozpozna.– Ty jesteś Blake, ten pilot, który wczoraj u nas wylądował? Przypominam sobie twoje dłonie.13.POJEDYNEK ZAPAŚNICZYPomimo tego powitania ksiądz nie próbował zachowywać się wobec mnie przyjaźnie.Widziałem w nim wciąż napięcie fizycznej agresji, które zauważyłem poprzedniego dnia, gdy mnie uratowano.Kazał mi iść za sobą do kościoła.Wyczułem, że miałby ochotę powalić mnie na ziemię, na jaskrawe kwiaty, kiełkujące z moich pięt.Rozkopywał rośliny, rosnące mu na drodze, rzucając się na nie żywiołowo, jak bramkarz.Chciałem się odsunąć i poślizgnąłem się na mokrych od deszczu piórach.Ojciec Wingate podtrzymał mnie za ramiona.Przyjrzał się moim poranionym ustom, jakby sprawdzając w myślach, czy pasuję do zgromadzonych przez niego danych.– Wyglądasz na oszołomionego, Blake.Może jeszcze nie całkiem zstąpiłeś na ziemię.– Burza nie dała mi zasnąć.– Odepchnąłem ręce księdza, który pocił się obficie pod koszulą w kwiaty.W przeciwieństwie do swoich parafian nie wydzielał żadnych ptasich zapachów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]