[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Chętnie bym poczekał, ale już dziś muszę zdobyć wiedzę, której szukam.- Dlaczego? - spytał szybko Mac po angielsku.- Dlaczego już dziś, Peter?Marlowe zaklął w duchu, zły na siebie, że wpadł w pułapkę, której tak pragnął uniknąć.Gdyby powiedział o wiosce, Mac zamartwiałby się na śmierć.Sam Mac oczywiście nie mógł go powstrzymać, ale gdyby on i Larkin poprosili go, żeby nie szedł, posłuchałby ich.Do diabła, co robić?I wtedy przypomniał sobie radę, której udzielił mu Król.- Dziś, jutro, nieważne.Po prostu jestem ciekaw - rzekł, próbując szczęścia.Wstał.Sztuczka była stara jak świat.- No, to do jutra, Mac.Wieczorem może wpadnę do ciebie z Larkinem.- Siadaj, chłopcze.Chyba, że masz coś do roboty.- Nie, nie mam.- Mówisz prawdę? - spytał Mac, który w rozdrażnieniu przeszedł na malajski.- Czy to “dziś” na pewno nic nie znaczy? Duch mego ojca podszepnął mi, że młody gotów jest podjąć ryzyko, które sam diabeł ominąłby z daleka.- Napisane jest: “Wiek młody niekoniecznie świadczy o braku mądrości”.Mac przyglądał mu się w zamyśleniu.Co on tam knuje? Może coś w związku z Królem? No cóż, pomyślał ze znużeniem, Peter i tak już jest beznadziejnie uwikłany w sprawę radia.Przecież przewiózł trzecią jego część z Jawy aż tu, do Changi.- Czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo - odezwał się wreszcie.- Niedźwiedź potrafi bez ryzyka podebrać miód szerszeniom.Pająk szuka bezpiecznie pod skałami, bo wie, gdzie i jak szukać - rzekł Marlowe, nadal niczego po sobie nie pokazując.- Nie obawiaj się o mnie, starcze.Ja szukam pod skałami.Mac skinął głową, uspokojony.- Znasz mój pojemnik? - spytał.- Oczywiście.- Podejrzewam, że zaszkodziła mu kropla deszczu, która przecisnęła się przez otwór w niebie i spadła na pewną rzecz, a ta zgniła jak drzewo powalone w dżungli.Jest niewielka, w kształcie maleńkiego węża, cienka jak dżdżownica i nie dłuższa od karalucha.- Mac jęknął i przeciągnął się.- Te plecy mnie wykończą - powiedział po angielsku.- Bądź tak dobry, chłopcze, i popraw mi poduszkę.Kiedy Marlowe się nachylił, Mac uniósł się nieznacznie i szepnął mu do ucha:- Kondensator sprzęgający, trzysta mikrofaradów.- Wygodniej? - spytał Marlowe, kiedy Mac opadł na poduszkę.- Świetnie, chłopcze, o wiele wygodniej.No, a teraz zmykaj.Zmęczyło mnie to głupie gadanie.- Sam wiesz, że cię ono bawi, ty stary draniu.- Może byś tak przestał z tym “starym”, puki ‘mahlu!- Senderis! - odparł Marlowe i wyszedł na słońce.Kondensator sprzęgający, trzysta mikrofaradów.Do licha, co to jest mikrofarad? - myślał.Od strony garażu powiał wiatr i Marlowe wciągnął do pluć powietrze pachnące benzyną, nasycone olejem i smarami.Przykucnął obok drogi na skrawku ziemi porosłym trawą, żeby nacieszyć się znajomą wonią.Mój Boże, ileż wspomnień budzi zapach benzyny, pomyślał.Samoloty.Gosport, Farnborough i osiem innych lotnisk.Spitfire’y i Hurricane’y.Ale nie chciał o nich teraz myśleć, chciał myśleć o radiu.Zmienił ułożenie ciała i usiadł w pozycji lotosu, z prawą stopą założoną na lewe udo, a lewą na prawe, z rękami opuszczonymi i zgiętymi w łokciach, z dłońmi stykającymi się kłykciami i kciukami i z palcami skierowanymi w stronę pępka.Siedział już tak wiele razy.Dopomagało mu to w myśleniu, bo z chwilą kiedy mijał pierwszy ból, ciało wypełniał spokój, a umysł wyzwalał się z wszelkich ograniczeń.Siedział tak, a mężczyźni przechodzący ścieżką mijali go obojętnie.Nie widzieli nic dziwnego w tym, że ktoś opalony na czarno i ubrany w sarong siedzi na słońcu w południowym żarze.Nie było czemu się dziwić.Teraz już wiem, co jest potrzebne, myślał, co trzeba jakoś zdobyć.W wiosce na pewno jest radio.Wioski są jak sroki - zbierają i przechowują najbardziej nieprawdopodobne rzeczy.Roześmiał się na wspomnienie jawajskiej wioski, w której kiedyś mieszkał.Natrafił na nią, daleko od przecinających Jawę dróg, kiedy szedł potykając się przez dżunglę wyczerpany i zagubiony, bliższy śmierci niż życia.Przebył dziesiątki kilometrów i oto nastał dzień jedenasty marca 1943 roku.Stacjonujące na wyspie wojska skapitulowały ósmego marca.Przez te trzy dni wędrówki przez dżunglę gryzło go robactwo i cięły muchy, ostre kolce rozdzierały skórę, pijawki ssały krew, a deszcze przemaczały do suchej nitki.Odkąd opuścił lotnisko północne w Bandungu, gdzie stacjonowały myśliwce, nie widział ani nie słyszał żywej duszy.Porzucił swoją eskadrę, a raczej jej niedobitki, i swojego Hurricane’a.Zanim stamtąd uciekł, wyprawił swojemu martwemu, poskręcanemu i połamanemu przez bombę i pocisk smugowy myśliwcowi pogrzeb na stosie.Spalić zwłoki - przynajmniej tyle jest winien człowiek swojemu przyjacielowi.Kiedy stanął na skraju wioski, słońce chyliło się ku zachodowi.Jawajczycy, którzy go otoczyli, byli nastawieni wrogo.Nic złego mu wprawdzie nie zrobili, ale w ich twarzach bez trudu można było wyczytać gniew.Wpatrywali się w niego w milczeniu i żaden nie ruszył się, żeby mu pomóc.- Czy mógłbym dostać coś do jedzenia i picia? - poprosił.Nie było odpowiedzi.Nagle zauważył studnię.Podszedł do niej odprowadzany gniewnymi spojrzeniami i długo pił.Potem usiadł i czekał.Wioska była niewielka, dobrze ukryta.Wyglądała na dość bogatą.Ciągnące się wokół kwadratowego placu chaty, zbudowane z bambusa i palmowych liści, stały na palach.Wokół nich kręciło się wiele kur i świń.Przy jednej z chat, większej od innych, znajdowała się zagroda dla bydła, a w niej pięć indyjskich bawołów.Świadczyło to o zamożności wioski.Wreszcie zaprowadzono go do chaty naczelnika
[ Pobierz całość w formacie PDF ]