[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak tak dalej pójdzie, ludzie przestaną go traktować poważnie i nic nie wskóra.Robertowi marzyła się wyprawa do Indii, kolebki niesamowitych podań i legend.Chciałby tam spędzić około roku.Pytanie tylko, jakby na to zareagowała Mariola…Westchnął, spoglądając za okno.Spodziewał się ujrzeć zapłakane szare niebo, zamiast tego zza chmury nieśmiało wyjrzało słońce.„No tak, to przecież oczywiste” — stwierdził z przekąsem — „siedzę pod dachem, więc już może przestać padać”.Gdy wysiadał, tłusta jejmość popatrzyła na niego wilkiem i znów mruknęła coś niepochlebnego.Zdał sobie sprawą, że nogawki i dół płaszcza ma całe powalane błotem.Zdecydowanie miał dosyć tego dnia.Dziesięć minut później szturmował piętro Wydziału Etnologii Uniwersytetu Warszawskiego.Drzwi sali były lekko uchylone, ze środka dobiegał gwar i śmiechy.Uff… trafił na przerwę.— A pan co? — usłyszał za sobą znajomy, lekko kpiący głos.Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy profesorowi Giżyckiemu.Paskudny staruch, który z niewiadomych przyczyn dręczył go przez całe studia, tym razem także postanowił sobie pofolgować.— Typowe, panie Adamie, typowe… Byłby pan moim najlepszym studentem, gdyby nie to, że przychodził pan zwykle na koniec wykładu.— Robert.— Słucham?— Nazywam się Robert, panie profesorze.— A co ja powiedziałem?— Pan profesor jak zwykle pomylił mnie z Adamem Kuczykiem.— Ach nie… Imiona mylę, osób nie mylę.— Staruszek mrugnął szelmowsko.— Ten drugi ananas przychodził na samym początku.Panowie siadywali razem.Wie pan, że kolega Kuczyk obronił już pracę doktorską? A co z panem, panie kolego? Kiedy się w końcu doczekamy jakichś rewelacji?Robert najeżył się.Temat był drażliwy.Bez doktoratu nie może być mowy o pozostaniu na uczelni, nie mówiąc już o Indiach.A czasu miał niewiele.Paskudny staruch…— Już niedługo.Właśnie przymierzam się do…— Panie profesorze! O, Robert, jesteś nareszcie… — doktor Kwiatek rozejrzała się szybko.— Prosimy do środka.Gdzie reszta?— Nie martw się, złotko! Poszli, ale wrócą.Spóźnią się, najwyżej stracą — znów mrugnął do Roberta.Przez mgnienie oka Robert wyobraził sobie, że dzierży w dłoni elektryczny pastuch, a dziadyga cofa się z przerażeniem i nieco mu ulżyło.Odzyskał animusz.Z rozbawieniem dostrzegł, jak Giżycki usiłuje pozbyć się niedopałka papierosa.— Oj, panie profesorze… — powiedział z udanym wyrzutem.— Ustalono, że palarnia jest na dole…Ku jego zadowoleniu, Giżycki łypnął nań wściekle.Barbara Kwiatek znana była z maniakalnego przestrzegania ustaleń.Nawet tych najgłupszych i zgoła niemożliwych do wypełnienia.Profesorek może się teraz spodziewać drobnych złośliwości — kochana pani Basieńka jest w tym niedościgniona.Zemsta jest słodka.Tak pokrzepiony wszedł do sali.Rozejrzał się i ruszył w kierunku machających do niego Adama i Anki.— Jak zwykle spóźnialski.Nie martw się, mam dyktafon.— Podobno przeprawa przez dżunglę zakończyła się sukcesem — szepnął do Adama, mając nadzieję, iż w jego głosie nie ma śladu zazdrości.— Gratulacje! Dlaczego nic nie powiedziałeś? Trochę to po świńsku nie puścić pary z ust przed kumplem.— Jeezu… Stary, o czym ty gadasz?— A jak myślisz? A może powinienem dodać „Panie Doktorze”?— No przecież bronię się za miesiąc.Po wykładzie chciałem to uczcić w jakimś przyjaznym lokalu.— A więc wszystko jasne.Ten przeklęty dziad znowu chciał ze mnie zrobić durnia.— Ty chyba masz manię prześladowczą — wtrąciła się Anka.— A w ogóle to byś się przywitał.Myślisz, że on nie ma nic lepszego do roboty, tylko cię prześladować? Stary jest, może pomylił Adama z tym, no, jak mu tam… O! Czyżykiem.Bronił się w zeszłym tygodniu.— Ciiiiszej! Neville zaczyna… — gniewnie syknął ktoś za nimi.Doktor Frank S.Neville był znaną personą, aż dziwne, że udało się go ściągnąć.Temat dotyczył wierzeń i obrzędów związanych z cyklicznymi darami od duchów i bóstw.Facet mówił naprawdę ciekawe rzeczy.Uwagę Roberta szczególnie zwróciła wzmianka odnośnie pruskiej bajki, o strasznym białym koniu Szemelu, który pędzi z rozwianą grzywą w pierwszą noc zimy.Prowadzi za sobą orszak równie tajemniczych „Zwierząt” i pozostawia pod chatami prezenty.Nikt nie ma prawa wyjść, bo zamarznie pod jego spojrzeniem.Taki surrealistyczny Święty Mikołaj.Robert postanowił, że dorwie się do opisu tego Szemela — nie zdziwiłby się, gdyby ów wydumany koń okazał się jednorożcem.Po wykładzie i zdawkowych pożegnaniach poszli w trójkę na kawę do „Szpilki”.Robert zaprzyjaźnił się z Adamem już na pierwszym roku, a Annę znał jeszcze z ogólniaka.To były dobre czasy… nikt nie wymagał od niego odgrywania „poważnego człowieka”.— Jak tam wykład? — zagaił.Anna ziewnęła ostentacyjnie.— No, co ty? Nuda! A tobie się podobał? Przecież nie było ani słowa o jednorożcach! — parsknął śmiechem Adam.No tak, ten to nie mógł sobie darować.— Odczep się od niego, przynajmniej ma jeszcze siłę na jakiegoś fioła.Nie to, co my — kobieta westchnęła melancholijnie, po czym spontanicznie objęła Adama i ucałowała w policzek.— Czasami mam wrażenie, że mnie już nic nie interesuje — kontynuowała, modulując głos tak, żeby wydawał się grubszy.— Tylko praca, wódka, dom… znowu dom, wódka, praca… i tak w koło Macieju… — przewróciła oczami i jęknęła rozdzierająco.Przez chwilę jeszcze usiłowała zachować poważny wyraz twarzy, nie wytrzymała jednak i wybuchła śmiechem.— Co to? To niby mam być ja?! — zainteresował się Adam.Zdziwił się na tyle, że aż zapomniał o swoim ulubionym „no” rozpoczynającym niemal każdą wypowiedź.— Nie pamiętasz? Wczoraj! Byłeś taaaki biedny… Niespełniony naukowiec, któremu nie dadzą granta! Którego wielkie ambicje wciąż uderzają… — zawiesiła dramatycznie głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl