[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozumiałem ich, i dlatego nie osądzałem.Ale przekleństwa, które słałem na Nazarejczyka były straszliwe.Gdyby nie moje rozpaczliwe położenie, sam bym zapewne zdziwił się, skąd wzięło się we mnie tyle złości i nienawiści.Przecież nie zamierzałem mścić się na nim.Po prostu chciałem, żeby wreszcie zrozumiał, że nie miał racji, uważając za możliwe nie obleczone w cielesną formę wieczne życie.W końcu mylić się może każdy, ale tylko głupiec nie zamierza przyznać się do własnych błędów.Powoli wlokłem się skrajem drogi pod promieniami palącego słońca, we wzniecanym przez przejeżdżające obok wozy pyle, od którego normalny człowiek już dawno dostałby ataku kaszlu.Ale na mnie wszystko to nie robiło najmniejszego wrażenia.Ciało pozostawało dla mnie tym punktem w przestrzeni, do którego przywiązany był mój rozum, i po to, by dotrzeć tam, gdzie zamierzałem, musiałem zmusić owe żałosne resztki do ruchu.Szedłem bardzo powoli.Ale jako że ani upał, który żywym powinien wydawać się wyczerpującym, ani pył drogi nie przeszkadzały mi, miałem możność porozmyślać o tym, jak zmieniłem się po śmierci.Kim byłem przedtem? Prostym wieśniakiem, zarabiającym na życie pleceniem koszy i innym drobnym rzemiosłem.Po śmierci wciąż pozostawałem tym samym Łazarzem z Betanii, ale przy tym do mojej świadomości dodano coś jeszcze.Trudno było mi wyrazić to uczucie słowami.Wydawało mi się, że przeżyłem nie jedno, a co najmniej dziesięć żyć, zachowując całą mądrość, zebraną w każdym z nich.Bo czyż mógłby wcześniejszy Łazarz jak równy z równym rozmawiać z Nazarejczykiem, który nawet najwyższych kapłanów swoimi pytaniami zbijał z tropu? Mówiłem jak z książki, nie odczuwając najmniejszego skrępowania czy wstydu.I przy tym nie powtarzałem prosto czyichś słów, które zapadły mi w pamięci – wypowiadałem własne myśli i opinie.Których wcześniejszy Łazarz po prostu nie mógł mieć.Prócz tego, całkiem niedawno odkryłem u siebie zadziwiającą właściwość: w mojej pamięci pojawiały się obrazy tego, czego nigdy w życiu nie widziałem.To mogły być nieznane mi twarze ludzi albo miejsca, w których nigdy nie byłem.Zupełnie mnie to nie niepokoiło, tylko dziwiło, a i to nie bardzo.Dobrze rozumiałem, że zetknąwszy się z Absolutną Nicością, w której prócz mnie przebywały jednocześnie świadomości milionów, milionów ludzi, życie których przerwane zostało przed moim, nie mogłem pozostać niezmieniony.Coś od nich przejąłem, oni zaś wzięli ode mnie to, co wydało im się interesujące.A może w czasie pobytu w Nicości w ogóle byliśmy jedną istotą.Albo jednym rozumem – to zapewne było bliższe prawdy.Nie wiem, czy komukolwiek przyszło przede mną opuścić Nicość, żeby powrócić na Ziemię w tej lub innej formie cielesnej, zachowawszy przy tym własną indywidualność, lecz to, że śmierć obdarzyła mój rozum wieloma nowymi właściwościami i zdolnościami, którymi wcześniej nie dysponowałem, nie budziło jakichkolwiek wątpliwości.Więcej, byłem przekonany, że w razie potrzeby mogłem otrzymać potrzebną mi informację z każdego punktu kuli ziemskiej.Tak, Ziemia, na której żyjemy, kształtem przypominała kulę, chociaż zapewne niejednemu trudno byłoby w to uwierzyć! Ale na razie bałem się jeszcze korzystać z tych nowych dla mnie umiejętności.Poza tym, w tej chwili interesował mnie tylko jeden człowiek – Nazarejczyk.A o tym, że znajdował się on teraz w Jerozolimie, wiedziałem bez cienia wątpliwości.Do Jerozolimy wszedłem już po zapadnięciu ciemności.Do tego czasu mój chiton cały pokrył się pyłem drogi, a miejscami widniały na nim ciemnobrunatne plamy trupiego śluzu, który przesączył się nawet przez bandaże.Z pewnością i smród bił ode mnie odrażający.A obrazu dopełniała stercząca na bok, złamana w kolanie noga, na której opierałem się niczym na kawałku drewna, który przywiązuje do kikuta jednonogi.Zdając sobie sprawę z tego, że przy takim wyglądzie nie zostanę wpuszczony do żadnej przyzwoitej gospody, skierowałem się do północnej części miasta, gdzie między ruinami domów, które spłonęły w czasie pożaru mającego miejsce z pół roku temu, znajdowali schronienie na noc bezdomni, nędzarze i trędowaci, za dnia zajmujący się żebractwem na ulicach Jerozolimy.Ale nawet trędowaci, obok których postanowiłem się zatrzymać, ponieważ nie bałem się zarazić ich straszliwą chorobą, przegnali mnie precz, na tyle okropny smród wydzielało moje poddane rozkładowi ciało.A może od razu wyczuli we mnie obcego – człowieka nie z tego świata.Wystarczyło, bym tylko przysiadł pod na wpół rozsypaną ścianą, aby od razu poleciały w moją stronę kamienie i nieczystości, uzupełnione groźbami policzenia się ze mną na poważnie, jeśli w tej chwili nie zabiorę się stamtąd.Nie było sensu się spierać – nie było już dla mnie miejsca wśród żywych.Aby podnieść się na nogi, oparłem się ręką o ścianę; straciłem przy tym dwa palce – kciuk i wskazujący
[ Pobierz całość w formacie PDF ]