[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrzałem i zobaczyłem pijawki, setki pijawek — krążyły nad słonym jeziorem w dolinie między wydmami.Zacząłem strzelać, inni też zaczęli strzelać, a Ermier ciągle jeszcze nie mógł się uporać z rakietomiotem własnej konstrukcji.Wszyscy na niego krzyczeli, wymyślali mu i nawet odgrażali się, że go pobiją, ale nikt nie mógł się oderwać od karabinu.Pierścień obławy zacieśniał się i widzieliśmy już błyski wystrzałów z crawlerów idących z przeciwnej strony, a wtedy Ermłer przesunął pomiędzy mną a kierowcą zardzewiałą rurę swojej armaty, rozległa się potworna detonacja i ogłuszony i oślepiony upadłem na dno crawlera.Jezioro zasnuł gęsty czarny dym, wszystkie maszyny stanęły, ustała strzelanina, a ludzie tylko wrzeszczeli i wymachiwali karabinami.Ermier w ciągu pięciu minut zużył całą posiadaną amunicję, crawlery podjechały do jeziora, a my wysiedliśmy, żeby podobijać wszystko, co jeszcze ocalało po rakietach Ermiera.Pijawki wiły się między czołgami, rozgniatały je gąsienice, a ja ciągle strzelałem, strzelałem… Byłem wtedy młody i bardzo lubiłem strzelać.Niestety, zawsze byłem świetnym strzelcem i nigdy nie chybiałem.A strzelałem nie tylko na Marsie i nie tylko do groźnych drapieżników.Lepiej by było, gdybym nigdy w życiu nie brał do ręki karabinu.Łowca wstał, przeszedł obok wypchanego potwora i powlókł się wzdłuż galerii.Musiał wyglądać nieszczególnie, bo ludzie zatrzymywali się i patrzyli na niego zaniepokojeni.Wreszcie podeszła doń jakaś dziewczyna i nieśmiało zapytała, czy może mu być w czymś pomocna.„Zastanów się, co mówisz, dziewczyno” — powiedział Łowca.Uśmiechnął się z wysiłkiem, wsunął dwa palce w kieszonkę kurtki i wyciągnął przecudowną muszlę z Jajły.„To dla ciebie — powiedział — przywiozłem ją z bardzo daleka”.„Bardzo źle pan wygląda” — powiedziała dziewczyna.„Nie jestem już miody, córeczko — odparł Łowca.— My, starzy, rzadko kiedy dobrze wyglądamy.Zbyt wielki ciężar muszą dźwigać nasze dusze”.Dziewczyna z pewnością go nie zrozumiała, ale też Łowca bynajmniej tego nie pragnął.Pogłaskał ją po głowie i poszedł dalej.Tylko że teraz wyprostował ramiona, starał się trzymać prosto i ludzie więcej się za nim nie oglądali.Tego mi jeszcze brakuje, żeby dziewczęta się nade mną litowały, myślał.Zupełnie się rozkleiłem.Chyba już nie powinienem wracać na Ziemię.Powinienem na zawsze pozostać na Jajle, zamieszkać na brzegu Tysiąca Oparzelisk i zastawiać żaki na rubinowe węgorze.Nikt nie zna lepiej ode mnie Tysiąca Oparzelisk, tam byłbym na swoim miejscu.Jest tam wiele zajęć dla myśliwego, który nigdy nie strzela.Łowca stanął.Zawsze zatrzymywał się w tym miejscu.W podłużnej szklanej skrzynce na kawałkach szarego piaskowca stała na trzech parach rozcapierzonych krzywych nóg pomarszczona, niepozorna, szarawa jaszczurka.Wśród zwiedzających szary sześcionóg nie wywoływał żadnych emocji.Tylko niewielu znało niezwykłą historię pomarszczonego gada.Ale Łowca ją znał i ilekroć tu przystanął, zawsze ogarniał go religijny nieomal zachwyt dla niepokonanej siły życia.Jaszczurka ta została upolowana w odległości dziesięciu parseków od Słońca, następnie spreparowana, wypchana i ustawiona tu, w Muzeum.Stała tak w gablocie przez dwa lata.I nagle pewnego pięknego dnia na oczach tłumu zwiedzających z pomarszczonej szarej skóry wylazły dziesiątki maleńkich zwinnych sześcionogów.Co prawda w ziemskiej atmosferze wszystkie natychmiast poginęły, spaliły się w nadmiarze tlenu, ale szum się podniósł ogromny i zoologowie do dziś ciągle jeszcze się głowią, jak w ogóle mogło do tego dojść.Zaprawdę, życie jest tym jedynym, przed czym warto schylić czoło…Łowca spacerował po galeriach przechodząc z pawilonu do pawilonu.Ostre afrykańskie słońce, dobre, gorące słońce Ziemi oświetlało oblane szklistym plastykiem zwierzęta zrodzone pod innymi słońcami, o setki miliardów kilometrów stąd.Łowca znał prawie wszystkie, widywał je wiele razy i nie tylko w Muzeum.Niekiedy zatrzymywał się przed nowymi eksponatami, odczytywał dziwaczne nazwy dziwacznych zwierząt i znajome nazwiska myśliwych.„Maltańska szpada”, „Kropkowany Jo”, „Wielki tsin–lin”, „Mały tsin–lin”, „Kapucyn błonkonogi”, „Czarne straszydło”, „Łabędź królewna”… Simon Kreutzer, Władimir Babkin.Bruno Belliard, Nicolas Drouot, Jean Saillieu–junior… Łowca znał ich wszystkich i był teraz spośród nich najstarszy, choć nie miał może najwięcej szczęścia.Ale szczerze się ucieszył, kiedy Saillieu–junior złowił wreszcie łuskowatego skrytoskrzela, kiedy Wołodia Babkin dostarczył na Ziemię żywego mięczaka szybownika, a Bruno Belliard ustrzelił w końcu na Pandorze nosogarba z białą błoną, na którego polował od wielu lat…Wreszcie Łowca dotarł do dziesiątego pawilonu, w którym było niejedno jego własne trofeum.Zatrzymywał się teraz przy każdej prawie gablocie, wspominał.Oto „Latający dywan”, niekiedy zwany również „Spadającym liściem”.Przez cztery dni nie mogłem wpaść na jego trop.To było na Rużenie, gdzie tak rzadko padają deszcze, gdzie dawno, dawno temu zginął znakomity zoolog Ludwik Porta.„Latający dywan” porusza się bardzo szybko i ma wyśmienity słuch.Nie można na niego polować z pojazdu, trzeba go tropić dniem i nocą, szukając ledwie widocznych oleistych śladów na liściach drzew.Wytropiłem go i od tej pory nikomu innemu już się to nie udało.Saillieu, który bardzo mi tego zazdrościł, często później mawiał, że to był czysty przypadek.Łowca z dumą dotknął wygrawerowanych na tabliczce liter:Schwytał i spreparował P.Gniedych.Strzelałem do niego cztery razy i ani razu nie chybiłem, ale on żył jeszcze, kiedy spadał na ziemię łamiąc gałęzie zielonopiennych drzew.To było za czasów, kiedy jeszcze strzelałem…A oto ślepy potwór z przesyconych ciężką wodą bagien Władysławy.Ślepy i bezkształtny.Nikt nie wiedział naprawdę, jaki mu nadać kształt, kiedy wypychano skórę, wreszcie posłużono się najbardziej udaną fotografią.Goniłem go przez bagniska do brzegu, na którym zastawiłem kilka pułapek, wpadł do jednej z nich i długo potem ryczał wijąc się w czarnej cieczy.Trzeba było aż dwóch wiader beta–nowokainy, żeby go wreszcie uśpić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]