[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zuzi, który ca³¹ drogê trzyma³ siê mnie za rêkê, wskazuje ¿eby usiad³na ziemi.— Dorodny okaz, ta wasza ma³pa — mówi.— Sk¹d j¹ macie?— Pracuje dla NASA — wyjaœnia major Fritch.Widzê po jej minie, ¿e ta ca³asytuacja wcale jej nie zachwyca.— Naprawdê? Jest na pensji?— Pewno chêtnie by coœ zjad³ — wtr¹cam.Wiêc Du¿y Sam mówi coœ do jednej zkobiet i ta przynosi Zuzi banana.— Zdaje siê, ¿e jeszcze nie spyta³em was, jak siê nazywacie.— Major Janet Fritch z Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych.Numeridentyfikacyjny 04534573.Nic wiêcej nie powiem.— Ale¿ moja droga! — oburza siê Du¿y Sam.— Nikt pani tu nie wiêzi.Jesteœmytylko band¹ biednych, zacofanych dzikusów.Niektórzy uwa¿aj¹, ¿e wci¹¿ ¿yjemyna poziomie epoki kamienia ³upanego.Nie zamierzamy was skrzywdziæ.— Nie powiem ani s³owa wiêcej, dopóki nie pozwolicie mi skorzystaæ z telefonu.— No dobra.A jak ty siê nazywasz, m³ody cz³owieku?— Forrest — mówiê.— Naprawdê? Czy¿by na czeœæ waszego s³awnego genera³a z wojny secesyjnej,Nathana Bedforda Forresta?— Tak — przytakujê.— Bardzo ciekawe.A na jakiej uczelni studiowa³eœ?Ju¿ mia³em na koñcu jêzyka, ¿e przez rok na uniwersytecie stanowym Alabamy.Ale potem pomyœla³em sobie, ¿e jeszcze mnie uzna za wsioka i powiedzia³em, ¿ena Harvardzie.Co tylko czêœciowo by³o k³amstwem.— Aha, Harvard.Znam, znam.Œwietna buda.Chodzi tam kupa ca³kiem fajnychfacetów.którym nie uda³o siê dostaæ do Yale.— Nagle zaczyna g³oœnorechotaæ.— Prawdê mówi¹c, nawet wygl¹dasz na harvardczyka.Nie wiem dlaczego — mo¿e sprawi³ to jego ton? — ale pomyœla³em sobie, ¿eczekaj¹ nas k³opoty.PóŸnym popo³udniem Du¿y Sam powiedzia³ dwóm tubylkom, ¿eby nam pokaza³y gdziebêdziemy mieszkaæ.Zaprowadzi³y nas do krytej trzcin¹ chaty z klepiskiem itakim ma³ym otworem zamiast drzwi; od razu przypomnia³a mi siê ta lepianka zLira.Dwóch dr¹gali z dzidami stanê³o na stra¿y przy wejœciu.Przez ca³y wieczór plemiê wali w bêbny i wo³a „gola, gola".Widzimy przezotwór, ¿e przytachali wielki kocio³ i rozpalili pod nim ogieñ.Ja i majorFritch nie wiemy co o tym s¹dziæ, ale Zuzia chyba wie, bo siedzi samotnie wk¹cie z gêb¹ na kwintê.Mija dziewi¹ta, dziesi¹ta, wci¹¿ nam nic nie daj¹ do ¿arcia, wiêc major Fritchmówi, ¿ebym poszed³ do Du¿ego Sama i poprosi³ go o jak¹œ kolacjê.Ruszam dowyjœcia, ale dwa Papuasy zas³aniaj¹ mi drogê dzidami.No dobra, myœlê sobie icofam siê z powrotem do œrodka.Siadam i nagle zaczynam kapowaæ dlaczegotrzymaj¹ nas o g³odnym pysku — bo to my mamy byæ kolacj¹! Ponura prospektywa.Wreszcie bêbny milkn¹, cichn¹ krzyki „gola, gola".S³yszymy jak ktoœ nazewn¹trz coœ szwargota po ichniemu, a drugi mu odpowiada.Ten drugi to Du¿ySam.Rozmowa zamienia siê w sprzeczkê.Wrzeszcz¹ coraz g³oœniej, a kiedy ju¿g³oœniej nie mo¿na rozlega siê „trach!" jakby ktoœ oberwa³ w ³eb desk¹ czyczymœ.Przez chwilê panuje cisza, a potem bambusy znów zaczynaj¹ dudniæ w bêbnyi skaldowaæ „gola, gola".Nazajutrz rano siedzimy w lepiance kiedy pojawia siê Du¿y Sam.— Dzieñ dobry.Dobrze wam siê spa³o?— Do dupy — odpowiada major Fritch.— Jak siê mia³o dobrze spaæ, skoroha³asowaliœcie ca³¹ noc? Du¿y Sam posmutnia³ na pysku.— Ogromnie mi przykro — mówi.— Ale wiecie.kiedy moi ludzie ujrzeli waszpojazd spadaj¹cy z nieba, spodziewali siê.hm.prezentów.Odczterdziestego pi¹tego roku wci¹¿ czekamy na prezenty z nieba.Kiedy moi ludziezobaczyli, ¿e nic dla nich nie macie, pomyœleli, ¿e to wy jesteœcie prezentem.I gdybym nie przekona³ ich, ¿e tak nie jest, ugotowaliby was i zjedli.— Wciskasz kit, stary — mówi major Fritch.— Bynajmniej.Widzi pani, moi ludzie nie s¹ cywilizowani, przynajmniej jeœlistosowaæ do nich wasze kryteria.I bardzo lubi¹ ludzkie miêso.Szczególniebia³e miêso.— Czy mam rozumieæ, ¿e twoi ludzie to kanibale? — pyta siê major Fritch.Du¿ySam wzruszy³ ramionami.— Nie da siê ukryæ.— To obrzydliwe! — wo³a major.— S³uchaj, masz dopilnowaæ, ¿eby nie sta³a namsiê ¿adna krzywda! Chcemy cali i zdrowi wróciæ do domu.Zreszt¹ lada momentzjawi siê po nas ekipa z NASA.¯¹dam, ¿ebyœcie traktowali nas z takim samymszacunkiem jak przedstawicieli ka¿dego innego zaprzyjaŸnionego narodu.— W³aœnie tak was wczoraj zamierzaliœmy potraktowaæ.— S³uchaj, cwaniaku! — major Fritch na to.— Masz nas natychmiast uwolniæ iwskazaæ nam drogê do najbli¿szego miasta lub osady, w której znajduje siêtelefon.— Przykro mi, ale to niemo¿liwe.Nawet gdybym pozwoli³ wam odejœæ, sto metrówdalej za³atwiliby was Pigmeje.— Pigmeje? — dziwi siê major Fritch.— Od wielu pokoleñ prowadzimy z nimi wojnê.Zaczê³o siê od tego, ¿e ktoœ komuœukrad³ œwiniê.Nie wiadomo kto, komu i kiedy, bo legendy milcz¹ na ten temat.Ale jesteœmy ze wszystkich stron otoczeni przez Pigmejów i tak jest odniepamiêtnych czasów.— Cholera — mówi major Fritch.— Ale wolê ju¿ Pigmejów od pierdolonychludo¿erców.Pigmeje chyba nie ¿r¹ ludzi, co?— Nie, proszê pani — odpowiada Du¿y Sam.— To ³owcy g³Ã³w.— No piêknie — burczy pod nosem major.— Wczoraj uda³o mi siê uratowaæ was od garnka, ale nie wiem, jak d³ugo zdo³ampowstrzymaæ moich ludzi.Chcieliby mieæ jakiœ po¿ytek z waszego przybycia.— Doprawdy? — pyta siê major Fritch.— A niby jaki?— Skoro nie mog¹ was zjeœæ, to chcieliby zjeœæ chocia¿ ma³pê.— Ta ma³pa jest w³asnoœci¹ rz¹du Stanów Zjednoczonych! — oburza siê majorFritch.— Mimo wszystko oddanie im ma³py by³oby dyplomatycznym posuniêciem.Stary Zuzia marszczy czo³o, kiwa wolno ³bem i gapi siê smêtnie w kierunkuwejœcia.— A poza tym — kontynentuje Du¿y Sam — póki tu jesteœcie, moglibyœcie coœ dlanas zrobiæ.— Tak? Co? — pyta podejrzliwie major Fritch.— Chodzi o prace rolnicze — wyjaœnia Du¿y Sam.— Od wielu lat staram siêwyprowadziæ mój lud z ciemnoty.Niedawno wpad³em na pewien pomys³.Gdyby uda³osiê zastosowaæ zachodnie nowinki agronomiczne, to wykorzystuj¹c tutejsz¹ ¿yzn¹glebê, mo¿e zdo³alibyœmy siê wyci¹gn¹æ z obskurantyzmu i nawet zdobyæ œwiatowerynki zbytu? Krótko mówi¹c, chcia³bym zerwaæ z zacofan¹ i prymitywn¹ gospodark¹i wkroczyæ na drogê postêpu.— Jakie prace rolnicze? — dopytuje siê major Fritch.— Mam na myœli hodowlê bawe³ny, droga pani, hodowlê bawe³ny! Królowej roœlinuprawnych, dziêki której nie tak dawno temu i wasz kraj stan¹³ na nogi!— Prêdzej mi kaktus na d³oni wyroœnie, ni¿ bêdê zasuwaæ przy uprawie bawe³ny!— zirytowa³a siê major Fritch.— A w³aœnie, ¿e bêdziesz, kochana — powiedzia³ Du¿y Sam.— Nie masz wyboru.15No wiêc sadzimy bawe³nê.Hektory i hektory bawe³ny.St¹d do wiecznoœci.Jednowiem na pewno: ¿e jeœli uda nam siê wzi¹æ dupy w troki i spieprzyæ od tychPapuasów to nigdy w ¿yciu nie zostanê rolnikiem.Od tego dnia coœmy wyl¹dowali w d¿ungli i spotkali Du¿ego Sama i jego kumplikamibali zdarzy³o siê kilka wa¿nych rzeczy.Po piersze major Fritch i japrzekonaliœmy Du¿ego Sama, ¿eby zostawi³ biednego Zuziê w spokoju.Wyjaœniliœmy mu, ¿e wiêcej bêdzie mia³ u¿ytku z ma³py jak zagoni j¹ dosadzenia bawe³ny ni¿ jak j¹ plemiê spa³aszuje.Tak wiêc Zuzia haruje razem znami.W wielkim s³omkowym kapeluszu i z workiem na plecach sadzi po polu isadzi bawe³nê.Po drugie — gdzieœ tak po trzech tygodniach Du¿y Sam zajrza³ do naszej lepiankii pyta:— S³uchaj no, Forrest, nie grasz przypadkiem w szachy?— Nie — odpowiadam.— Ale jako harvardczyk bez trudu siê nauczysz.Kiwam ³epetyn¹.No i zaczynam siê uczyæ.Ka¿dego wieczora jak wracam z pola Du¿y Sam wyci¹ga szachownicê, siadamy przyognisku i gramy do póŸna w nocy.Najpierw pokaza³ mi wszystkie ruchy, potemkilka dni uczy³ srategii, a potem szybko przesta³, bo zobaczy³ ¿e go ogrywam.Z czasem partie stawa³y siê coraz d³u¿sze.Niektóre trwa³y i po kilka dni, boDu¿y Sam nijak nie móg³ siê zdecydowaæ na ¿aden ruch
[ Pobierz całość w formacie PDF ]