[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sto takich obrazów barwiło się przepysznie, a coraz to przybywał nowy, gdyż Fałat nie znał odpoczynku.Na całe miesiące zamykał się w swojej pustelni.Pracował przez cały dzień i dopiero, kiedy słońce gasło, potężny starzec odpoczywał.Ale jak? Zwoływał pospolite ruszenie i rozlewał radość do szklanek.Nie mógł napisać tego w pamiętnikach, co ja tu haniebnie zdradzam, że mając lat siedemdziesiąt puszczał się w tany napełniając dom hukiem i stukiem.Patrzył z nieba surowy i pełen powagi ojciec, organista w Tuligłowach, co niestety, zbyt często prał syna, patrzyły dostojne dziady spod Komarna, wielce rade, że ów syn i wnuk, na cały świat sławny, krzepkość ma w kościach i ochotę w sercu.Żadne nieszczęście nie mogło złamać tej duszy, w twórczym ogniu białości rozpalonej, mocnej, nieustępliwej, zadzierzystej i sypiącej skrami.Była w niej poza tym wielka mądrość i niewysłowiona tkliwość.Fałat czytał zawsze bardzo wiele i umiał smakować wino dobrej książki.Z pisarzów obcych uwielbiał Lefcadio Hearna, na pamięć mówił całe ustępy, a sam, podróżnik po wielu morzach i lądach, włóczył się za wielkim wędrowcem na poszukiwanie duszy Japonii.Tkliwość zupełnie wzruszającą okazywał wszelkiej nędzy, kochał nade wszystko dzieci i swoich uczniów.Wydawał na świat radosny okrzyk, ile razy spotkał swojego ucznia z krakowskiej akademii; po pięciu minutach był „na ty” z każdym bratem od pędzla i już wtedy przepadał dla innych; skoro zaczęli gadać o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach, można było bezpiecznie odejść, wyspać się, zaczem wrócić po dwudziestu czterech godzinach i zastać ich przy tym samym stole, chociaż nie przy tej samej butelce Chianti, gadających na odmianę o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach.Patrzyli młodzi malarze z rozrzewnieniem na tego dziwnego kolegę, co drugą malarską duszę do siebie tulił jak kogoś najdroższego.Świata nie widział poza dziećmi; dla swoich wnuków — och, jakże ślicznych! — był niańką, piastunką i opiekunką.Śmiech było patrzeć, jak stare, złote Fałacisko z dziećmi jak dziecko się bawi.W kompanii tej, wywracającej spokojny dom do góry nogami, przebywał stale pocieszny jamnik Robak, indywiduum zabawne, i olbrzymi bęcwał, chart, który wywracał najtęższych ludzi.W Bystrej, tuż koło drogi, stoi domek skromny, ciasny domek.Widać z niego wzdęte bochenki gór i mgły, białe krowy pasące się na łąkach.Co dnia o świcie, co się ledwie zaperlił, wychodził z tego domku rześki człowiek i uśmiechnąwszy się do słonecznej pogody, szedł, szedł na górkę, gdzie stała pracownia, zamieniona w matecznik grubego zwierza.Wchodziło się do niej, jak do zaczarowanego lasu: przez polanę rudym błyskiem migały jelenie.ze wzgórza toczy się gruby niedźwiedź; w jednym kącie kwitła wiosna, w drugim przeczystą bielą puszył się śnieg, najpiękniejszy śnieg na świecie.Śnieg zaczai być cudny od tego czasu, kiedy pięćdziesiąt kilka zim podpatrzyło, jak go Fałat wybiela i jak niebieskie, głębokie rzuca na niego cienie.Tu pisał swoje pamiętniki.Tu było jego królestwo, nad którym czuwała drewniana, stara, skądciś z daleka przez Fałata przywieziona figura Chrystusa.Pod daszkiem tej kapliczki ptaszki wiły sobie gniazda.Ten chłopski, niezmiernie biedny Pan Jezus, z ciałem tysiącem deszczów obmytym, ujrzał dnia jednego, jak jego służka, malarz, syn organisty, jakimś bardzo znużonym krokiem zdąża na górkę do tego domku, w którym duszę w sobie spala i na tęczowe kolory ją przemienia.Przeto go rękoma drewnianymi objął i szepnął słodko:— Odpocznij, odpocznij, duszo człowiecza!Wtedy po raz ostatni uśmiechnął się wielki ten i pokorny człowiek, Julian Fałat.Nic nie napisał w swoich pamiętnikach o tych czarnych godzinach, które szły drogą mimo jego domu, a on siedział u stóp drewnianej figury, ciężko zamyślony.Może dlatego nade wszystko ją kochał i malował ją dziesięć najmniej razy.Kwiaty sadził u jej stóp i patrzył na nią z zachwytem.Tak sobie myślę, że ta wiejska kapliczka przypominała mu jego wieś, Tuligłowy, więc do niej głowę tulił, siwą i znużoną, Jego Magnificencja pan rektor, dygnitarz w Polskiej Rzeczypospolitej, ze srebrną gwiazdą na piersi, człowiek wielki i sławny, co kiedyś pod taką samą figurą, okryty płótnianką i zgrzebnym workiem, obity przez ojca, gorzko płakał nad swą dolą.Pewnie dlatego miał takie jasne i uczciwe oczy, że były we łzach obmyte.Człowiek czarujący.Wielki muzyk odszedł tam, gdzie promienie gwiazd dźwieczą jak struny harfy.Sztuka polska płacze serdecznymi łzami po zgonie Karola Szymanowskiego, który ją zawiódł na szeroki świat.Strata jest tak olbrzymia, jak olbrzymią była jego twórcza potęga.O tym wiemy wszyscy.Jednak tylko przyjaciele jego i towarzysze wierni wiedzą, jaki cudowny człowiek milczkiem wymknął się z ich grona w nieśmiertelność, gdzie go już, biedaczyny najdroższego, nic nie zaboli ani dotkliwym cierpieniem nie zmoże.Wielkich ludzi najczęściej się podziwia, kłania się im i czci, nie tak często się zdarza, aby się ich gorąco kochało.A my wszyscy kochaliśmy serdecznie Karola Szymanowskiego.Bo był to czarujący człowiek.Dlatego pragnę do hymnów pozgonnych dorzucić kilka słów, podobnych do mizernych kwiatków, bardzo niebieskich, tkliwych i rzewnych, jak taki uśmiech, co „w łzę się przemieni”.Taki właśnie uśmiech śliczny i rozbrajający błąkał się zawsze po jego bladej twarzy.Od lat trzydziestu znałem ten uśmiech.Kryła się w nim czasem boleść, cierpienie, gorycz zawodu, przygnębienie i melancholia.Ten Europejczyk doskonały, człowiek najszlachetniej wytworny, nieraz do żywego tknięty, z formy nie wyszedł nigdy.Przechodził przez zabłocony zaścianek nie dotknąwszy go stopą.Tym uśmiechem ratował się w dniach grozy i utajonej rozpaczy.Wiedział już dobrze o tym, że śmierć chodzi za nim chyłkiem, jak nieodstępny cień, a jednak się uśmiechał.Robiliśmy wesołe miny na jego widok, kłamaliśmy niby radosnymi okrzykami, choć się ściskało w nas serce, bo widocznym było, że święty płomień dogasa w alabastrowej lampie.A on się uśmiechał rzewnie, dobrotliwie, mądrym uśmiechem rezygnacji, chociaż śmiertelna choroba piła z niego krew jak pijawka.Mówił najcichszym szeptem jeden do drugiego:„Biedny Katot!” — tak zwano go w rodzinie i wśród przyjaciół.A on był pogodny jak niebo w błękitną niedzielę.Nie podniósł nigdy głosu, nie uczynił nigdy gwałtownego gestu, nie użył nigdy nieforemnego lub rozwichrzonego słowa.Był świetnie wytworny, zawsze i wszędzie.Z lubością oddychał tym złotym, słodkim powietrzem przyjaźni i miłości.Okazywaliśmy mu tę miłość skwapliwie, aby przynajmniej nią oddychał nie mogąc resztką płuc chwytać powietrza.W tym wielkim twórcy kwitła dusza dziecinna, niebieskooka, goniąca za słońcem.Był to towarzysz nieporównany.Gdy mu razu jednego czytałem rubaszne, grube i zawiesiste Piosenki żolnierskie, on wybuchając śmiechem z miejsca chwytał słowa i uskrzydlał je melodią.Burzyły się wiersze i burzyło się wino.Rozkoszny kompan ze słońcem w duszy… Ileż to było zabawy, kiedy to przed wielu laty namówiliśmy go na koncert w Zakopanem! Jak długo istnieje, nie widziało ono takiego koncertu.— Szerzej o tym koncercie napisałem w Listach zebranych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]