[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Straszliwy krzyk podniósł się w gromadzie Indian.Kilku chwyciło Pączka i powlokło go na majdan, gdzie stał słup.– Aha! – pomyślał Pączek.– To słup męczarni.Uwiązano go w mgnieniu oka.Nagle, jakby spod ziemi wyrosły, zjawiły się okropne megiery indiańskie, baby wstrętne i brudne.Zaczęły tańczyć z radości i wyć.Wojownicy stanęli naprzeciwko i poczęli urągać Pączkowi, wygrażać mu pięściami i wywijać tomahawkami.Tymczasem miła młodzież indiańska poczęła znosić suche gałęzie i rzucać je dokoła Pączka.– Będę spalony – pomyślał Pączek.Wódz zjawił się na zakończenie uroczystości.W gromadzie Indian zaległa wielka cisza, bo wódz zaczął przemawiać do Pączka.Pączek kręcił głową na znak, że nic nie rozumie; wódz jednak musiał źle zrozumieć te gesty, bo zgrzytnął zębami straszliwie, że najbliżej stojący wojownicy cofnęli się w przerażeniu.Potem, dobywszy lśniącego noża, zbliżył się do Pączka, a chwyciwszy go lewą ręką za czuprynę, prawą, zbrojną w nóż, zbliżył się do nieszczęsnej głowy Pączka, aby mu zdjąć skalp.Wtedy Pączek wydał z siebie wielki głos.– O, Tulipanie! – krzyknął.– Strasznie się zemściłeś! I zamknął oczy.Coś się musiało stać, gdyż Pączek uczuł, jak lewa ręka wodza nagle puściła ze swych szponów jego włosy.Pączek ostrożnie otworzył najpierw jedno oko, potem drugie i ujrzał dziwne widowisko.Wódz, któremu nóż wypadł z ręki, patrzył na niego rozszerzonymi oczyma, jak wariat na wariata.Pączek uśmiechnął się przeraźliwie.Gromada dzikich Indian stała, jakby zaczarowana i zamieniona w kamienne bałwany.Nagle wódz rzekł chrapliwie:– Co mój brat powiedział?Pączek znów zamknął oczy, myśląc, że już umarł, albo oszalał, albowiem straszliwy wódz mówił po polsku.A wódz powtórzył:– Co mój brat wyrzekł przed chwilą? Pączek ożył.– Wezwałem przed śmiercią imienia przyjaciela mojego, Tulipana.– Oj! – wrzasnął wódz – howgh, uff!Podniósł z ziemi nóż i rozciął nim więzy Pączka.We wsi był koniec świata.Stało się coś niesłychanego.Wódz dłoń jeńca i wi6dł do wigwamu.Tłum przysłuchiwał się po chwili z niezmiernym podziwem ich rozmowie, niczego nie pojmując.– Jeśli mój brat – mówił wódz, szybko machając rękami – mówi tym językiem, w takim razie mój brat nie jest Bizonem Krwawym.– Nigdy nim nie byłem.– Oj, oj! Ja zaraz zwariuję.To dlaczego mój brat ma na twarzy wojenne kolory Czarnych Psów? Pączek poślinił palec i przejechał nim po gębie, ukazując zdumionym widzom białą rysę.– Howgh! – krzyknęli wielkim głosem dzicy Indianie.– Ja grałem do kinematografu! – rzekł Pączek.– Oj! – krzyknął wódz.– Mój brat jest biały?– Zupełnie i wszędzie.– A czy mój brat wie, że moi wojownicy chcieli go spalić, bo myśleli, że to jest Jaszczurcze Oko, wódz Dzikich Psów, sam pies i łajdak? Ale mój biały brat zna Tulipana, mój brat jest moim bratem.Powiedział pan sam, co za szczęście! Co za szczęście! Jakiego Tulipana zna mój biały brat?Stasia Tulipana, z Warszawy.Stasia, tego, co się przedtem nazywał Jojne.Och, och!– A kto ty jesteś, wodzu? Musisz być sławnym wodzem, mając tyle skalpów u pasa?– To? To nie skalpy, teraz już nie ma na kim brać skalpów; to są peruki, a ja tym handluję, bo Indianin musi mieć skalp.Ja byłem fryzjerem, więc się na tym znam.Kto może robić skalpy, ten jest wielkim wodzem.Dobry kawał, co? Ja się tu nazywam Natan Żelazna Brama.Ślicznie, co? A pan wie, kto ja jestem?– Na Boga, kto?– Ja jestem Symche Tulipan, dziadek Stasia Tulipana.Pan Pączek zawył i zemdlał.ROZDZIAŁ DZIESIĄTYi ostatni, w którym nieszczęścia bohatera mogą czytelnika przyprawić o szaleństwo.Tego już było za wiele nawet dla Pączka, zahartowanego w nieszczęściach.Widział jasno, że choćby mu się udało uciec z ziemi na Marsa, pierwszą osobą, którą by tam spotkał, byłby Tulipan, albo wuj, albo dziad, albo stryj.Tego zwyczajny człowiek znieść nie może.To już zbyt wielka klątwa za jedno morderstwo, klątwa, która nigdy końca mieć nie będzie.Pączek leżał długo nieprzytomny, potem długo nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.Kiedy zaczął chodzić, odkarmiony przez indiańskie megiery, uprosił straszliwego wodza, Natana Zelazną Bramę, aby go dostawił gdzieś w pobliże kolei.Uczynił to z ciężkim sercem krwawy wódz, bo pokochał Pączka, jak syna.Dał mu niezmierny dowód miłości, gdyż mu pożyczył pieniędzy na zwykły rewers i na zastaw jedynej rzeczy, jaką Pączek posiadał, na zegarek.Pączek był zdecydowany.Miał już wszystkiego dość; jechał więc, aby umrzeć w ojczyźnie.Wiózł więc teraz swojego trupa, bo Pączek właściwie już nie żył.Ruszał się, czasem jadł, jechał w pociągu, ale nie żył.Czy to jest życie?Wykombinował resztką myśli, że dożywotnie więzienie w Warszawie będzie rajem wobec tego, co on przeszedł.Miał żal do samego siebie, że się tułał po świecie, zamiast od razu zgłosić się do policji w Warszawie.Przeszedł piekło, zostało z niego widmo.Nieszczęsna imitacja człowieka, rozpacz, nie człowiek, trochę kości w skórzanym, pomarszczonym, ledwie trzymającym się worku.Serca nie miał, bo wyschło, zęby mu tu i ówdzie wybili, duszy nie miał, bo mu ją zjadł strach żarłoczny, palce mu zjadł krokodyl, włosy wyrwała mu rozpacz – i oto ta resztka nieszczęsna wraca teraz, aby odpocząć w więzieniu.Gdyby go chcieli wtedy uwolnić, wzruszeni nieszczęsnym jego widokiem, narobi wrzasku i będzie się domagał sprawiedliwości.Za nic w świecie nie chce być wolnym.Na wolności spotka Tulipanów, wszędzie, wszędzie.Nie ma zakątka na ziemi, gdzie by nie było Tulipanów.Potęga Stasia Tulipana nie ma kresu.Rozpacz Pączka nabrała rumieńców, oto już ma jakiś cel na koniec żywota.Już nie będzie uciekał, bo jakżeż może żywy człowiek ujść przed Tulipanem? Pączek podróżował długo i rzec można, zdążał ku Warszawie namiętnie.Już tam pewnie o nim zapomnieli, o świetnym, o szczęśliwym Feliksie Pączku, ale sobie przypomną.Gruchnie wieść o jego powrocie, proces będzie jednym wielkim wrzaskiem, a on bez drgnienia pokaże zdumionym ludziom jedną, malutką, niepozorną rzecz – szpilkę i powie tylko te słowa:– Oto jest sprawca wszystkich straszliwych nieszczęść moich! Gdybym jej nie znalazł, byłbym szczęśliwy.Ha!Tak jest! Tym straszliwym okrzykiem: ha! – zatrzaśnie wieko swojej trumny, a szpilka będzie pierwszym do niej gwoździem.Zrozumie wtedy panna Danuta Słoneczko, że to nie była złota szpilka z brylantem, lecz zwykła, choć straszliwa szpilka.Ta.oto ta właśnie.Pączek odchylił klapę steranej kurtki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]