[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Kapitanie Lingard… byle ,co… jakaś bezludna wyspa… gdziekolwiek… obiecuję panu…— Milcz! — krzyknął szorstko Lingard.Willems nagle zaniemówił.Blade światło chmurnego ranka opuszczało zwolna podwórze, polanki, rzekę, jakby uchodziło niechętnie, żeby się skryć w zagadkowych głębiach posępnych, milczących lasów.Chmury nad głową zbiły się w niskie, jednolicie czarne sklepienie.Powietrze było nieruchome i niewypowiedzianie ciężkie.Lingard rozpiął kurtkę, otworzył ją szeroko i przechyliwszy się trochę na bok obtarł czoło ręką, którą potem strzepnął.Spojrzał na Willemsa i powiedział:— Żadna z tych obietnic nie ma dla mnie znaczenia.Teraz ja tobą pokieruję.Uważaj na to, co powiem.Jesteś moim więźniem.Głowa Willemsa drgnęła nieznacznie; zesztywniał i znieruchomiał.Zdawało się, że przestał oddychać.— Zostaniesz tutaj — ciągnął Lingard z posępną rozwagą.— Nie można ciebie puścić między ludzi.Kto mógł przeniknąć, kto mógł odgadnąć, kto mógł wyobrazić sobie, co w tobie jest? Ja nie mogłem! Jesteś moim błędem.Ukryję cię tutaj.Gdybym cię wypuścił, poszedłbyś między ludzi Bogu ducha winnych i kłamałbyś, i kradłbyś, i oszukiwałbyś za parę groszy albo dla przypodobania się jakiejś kobiecie.Nie chce mi się ciebie zastrzelić.To by było najbezpieczniej.Ale nie zrobię tego.Nie spodziewaj się, że ci przebaczę.Aby komuś przebaczyć, trzeba czuć najpierw gniew, a potem pogardę — tymczasem ja nic nie czuję: ani gniewu, ani pogardy, ani rozczarowania.Nie jesteś dla mnie Willemsem, człowiekiem, z którym się przyjaźniłem, któremu pomagałem w niejednej potrzebie, po którym spodziewałem się wiele… Nie jesteś ludzkim stworzeniem, które można zabić, któremu można przebaczyć.Jesteś gorzką myślą, jesteś czymś, co nie ma ciała i co trzeba ukryć… Jesteś moją hańbą.Umilkł i rozejrzał się zwolna.Jakże było ciemno! Wydało się Lingardowi, że światło zamiera przedwcześnie na świecie, a powietrze jest już martwe.— Oczywiście — ciągnął dalej — będę pilnował, abyś nie umarł z głodu.— Pan chyba nie chce powiedzieć, że muszę tu zostać? — rzekł Willems jakimś machinalnym głosem pozbawionym wyrazu.— Czy słyszałeś kiedy, abym mówił coś, czego nie myślę? — spytał Lingard.— Powiedziałeś, że nie chcesz tu umrzeć — no więc musisz żyć… Chyba że zmienisz jeszcze zdanie — dodał jakby w odpowiedzi na mimowolną myśl.Spojrzał bacznie na Willemsa i potrząsnął głową.— Jesteś sam — ciągnął dalej.— Nic ci nie pomoże.Nikt ci pomagać nie będzie.Nie jesteś ani biały, ani kolorowy.Jesteś bez barwy i bez serca.Twoi wspólnicy oddali cię w moje ręce, bo muszą jeszcze ze mną się liczyć.Nie masz nikogo prócz tej oto kobiety.Mówisz, że zrobiłeś to dla niej.No więc ją masz.Willems coś mruknął, a potem nagle złapał się oburącz za włosy i tak pozostał.Aisah, która spoglądała na niego, zwróciła się do Lingarda.— Co powiedziałeś, Radja Laut?! — krzyknęła.Cienkie nitki jej rozrzuconych włosów poruszyły się z lekka, zarośla u brzegu rzeki drgnęły, wielkie drzewo pochyliło się nad nimi gwałtownie z nagłym szelestem, jakby się porwało z niespokojnego snu — i oddech gorącej bryzy przewiał, lekki, szybki, palący, pod chmurami, które kręciły się w kółko falując bez przerwy jak niespokojne widmo posępnego morza.Lingard spojrzał na Aisah z litością, nim odpowiedział:— Powiedziałem mu, że musi zostać tu na całe życie… z tobą.Wreszcie słońce zagasło niby światło pełgające hen nad chmurami, a w dusznym mroku dziedzińca stały trzy postacie bezbarwne i ciemne, jakby otoczone czarną, rozprażoną mgłą.Aisah spojrzała na Willemsa; tkwił na miejscu bez ruchu, zdawało się, że skamieniał w momencie gdy rwał sobie włosy.Aisah zwróciła głowę ku Lingardowi i krzyknęła:— Kłamiesz! kłamiesz, biały człowieku! Jak wy wszyscy.Ty… którego Abdulla uczynił małym.Kłamiesz!Jej słowa zabrzmiały ostro, jadowite od tajonej pogardy, od gwałtownego pragnienia, żeby zranić na nic nie bacząc; ogarnęła ją zuchwała kobieca żądza, by zadać cierpienie za wszelką cenę, zadać je dźwiękiem własnego głosu, by wszczepić truciznę swej myśli w znienawidzone serce.Willems opuścił ręce i znów zaczął coś pomrukiwać.Lingard instynktownie nadstawił ucha; posłyszał jak gdyby słowa: „bardzo dobrze” — potem znów pomruk i wreszcie westchnienie.— Jeśli chodzi o resztę świata — rzekł Lingard, poczekawszy chwilę, z czujnym wyrazem twarzy — twoje życie jest skończone.Nikt nie będzie mógł mi wypomnieć żadnej z twoich podłości; nikt nie będzie mógł wskazać ciebie i powiedzieć: „Tego oto łotra wychował Lingard.” Tu jest twój grób.— Myśli pan, że tutaj zostanę… że się poddam?! — krzyknął Willems, jakby nagle odzyskał mowę.— Nie potrzebujesz zostać tu, na tym miejscu — rzekł sucho Lingard.— Tam są lasy, a tu rzeka.Możesz sobie pływać.Piętnaście mil w górę albo czterdzieści w dół.U jednego końca napotkasz Almayera, u drugiego — morze.Wybieraj.Wybuchnął krótkim, bezbarwnym śmiechem i dodał z surową powagą:— Jest jeszcze inna droga
[ Pobierz całość w formacie PDF ]