[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rita wywraca oczami.Justin uradowany, że widok Joyce to nie produkt jego oszalałego umysłu, zaczyna niecierpliwie podskakiwać w fotelu.Szybko! Muszą do niej jechać!Doktor Montgomery patrzy na niego zaciekawiony, popycha z powrotem na fotel i wsadza do ust narzędzia.Justin gulgocze i pojękuje gardłowo.- Nic ci nie pomogą tłumaczenia, Justin.Nigdzie się nie ruszysz, dopóki nie założę ci plomby.Będziesz musiał wziąć antybiotyki na stan zapalny, a kiedy wrócisz na kolejną wizytę, albo wyrwę ci ząb, albo zaleczę kanałowo, w zależności od nastroju.- Chichocze radośnie.- Kimkolwiek jest ta kobieta, Joyce, możesz jej podziękować za uleczenie twojej fobii do igieł.Nawet nie zauważyłeś, jak zrobiłem ci zastrzyk.213- Aaa ooaaaeee eeee.- Och, to miło z twojej strony, staruszku.Ja też kiedyś oddałem krew.Satysfakcjonujący gest, nie sądzisz?- Aaa.Oooo aaa ooooaaa?Doktor Montgomery odrzuca głowę w tył i śmieje się.- Och, nie bądź niemądry.Nigdy nie mówią kto dostałtwoją krew.Poza tym najpierw separują poszczególne frakcje, płytki krwi, erytrocyty i co tam jeszcze.Justin znowu gulgocze i dentysta śmieje się ponownie.- Jakiego smaku bułeczki lubisz najbardziej?- Aaaa.- Bananowe.- Zastanawia się przez chwilę.- Ja osobiście wolę czekoladowe.Rita, powietrze proszę.Zdziwiona Rita wkłada rurkę do ust Justina.23Udaje mi się zatrzymać taksówkę i wysłać kierowcę za elegancko ubranym starszym panem, którego łatwo można rozpoznać po wahadłowym chodzie.Wygląda niczym pijany marynarz pośród rzeki przechodniów.Jak łosoś płynący w górę strumienia przepycha się przez tłum pod prąd.Nie zauważa nawet, że odróżnia się od tłumu.Jego widok przypomina mi opowieść, którą słyszałam od niego, gdy byłam tak mała, że ojciec wydawał mi się gigantem, niczym dąb rosnący u sąsiadów, pochylający się nad naszym płotem i zrzucający żołędzie na trawę w naszym ogrodzie.Było to w porze roku, gdy zabawa na dworze była przerywana popołudniami spędzonymi w oknie na wpatrywaniu się w szary świat, na zewnątrz zaś trzeba było nosić rękawiczki przyczepione na gumce do rękawów kurtki.Silny wiatr szarpał gałęziami dębu na wszystkie strony, miotał liśćmi z lewej na prawą.Zupełnie jak chód taty.Żadne z nich jednak nie poddało się podmuchom wiatru, oprócz żołędzi, które spadały z gałęzi niczym wystraszeni spadochroniarze albo uszczęśliwieni wielbiciele wiatru, opadający przed nim na kolana.Kiedy tata był mocny niczym dąb i kiedy w szkole przedrzeźniano mnie za to, że ssałam kciuk, opowiadał mi irlandzką baśń o łososiu, który zjadł orzechy laskowe i wpadłdo Fontanny Mądrości.Dzięki temu zyskał całą wiedzę świa-215ta.Pierwszy człowiek, który skosztowałby jego mięsa, otrzymałby ją w spadku.Poeta Finneces kilka długich lat polowałna mądrego łososia, a kiedy w końcu go złapał, poinstruowałswojego pomocnika Fionna, jak ma przygotować potrawę.Podczas gotowania Fionn sparzył się gorącym tłuszczem i natychmiast zaczął ssać kciuk, żeby ulżyć sobie w bólu.W ten sposób zyskał niezwykłą wiedzę i mądrość.Przez resztę życia kiedy nie wiedział, co robić, musiał tylko possać kciuk i natychmiast znajdował rozwiązanie.Tata opowiedział mi tę historię wtedy, kiedy ssałam kciuk, a on był wielki niczym dąb.Kiedy ziewnięcia mamy brzmiały niczym piosenka.Kiedy wszyscy byliśmy razem.Kiedy nie miałam pojęcia, że przyjdzie czas, gdy wszystko się zmieni.Kiedy często gawędziliśmy sobie w ogrodzie, pod płaczącą wierzbą, gdzie zawsze się chowałam, a tata zawsze mnie znajdował.Kiedy wszystko było możliwe i na zawsze razem całej naszej trójki wydawało się pewnikiem.Uśmiecham się teraz, patrząc na mojego wielkiego łososia mądrości poruszającego się w górę strumienia, kołyszącego się na boki, wynurzającego raz po raz nad głowami przechodniów, wybijających miarowo stopami rytm na chodniku.Tata spogląda na mnie, pokazuje mi środkowy palec i idzie dalej.Ach.- Tato - wołam przez otwarte okno taksówki.- Wsiadaj do samochodu.Ignoruje mnie.Wkłada papierosa do ust, zaciąga się głęboko, tak bardzo, że aż zapadają mu się policzki.- Tato, nie bądź taki.Wsiadaj do samochodu, pojedziemy do hotelu.Tata maszeruje dalej, wpatrzony przed siebie, uparty jak osioł.Widziałam tę minę wiele razy, kiedy kłócił się z mamą, która wyrzucała mu zbyt długie siedzenie w pubie, kiedy dyskutował zażarcie z paczką z Klubu Poniedziałkowego o stanie polityki w naszym kraju i kiedy w restauracji podawano 216mu stek nieprzypominający kawałka węgla, jak to sobie zażyczył.Mina w stylu „to ja mam rację, nie ty", uniesiona wysoko broda, stercząca niczym linia brzegowa Cork i Kerry, wcinająca się w morze z reszty lądu.Dumna broda, pomieszane w głowie.- Tato, nie musimy ze sobą rozmawiać.Równie dobrze możesz mnie ignorować w taksówce.I w hotelu.Możesz nie powiedzieć do mnie ani słowa przez całą noc, jeżeli sprawi ci to przyjemność.- Chciałabyś, prawda? - burczy.- Szczerze?Spogląda na mnie.- Tak.Usiłuje się nie uśmiechać.Drapie kącik ust pożółkłym od nikotyny palcem, ukrywając złagodnienie rysów.Dym wpada mu do oczu, a ja myślę o nich, o tym, jakie są żółte, ale kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, machającą nogami i obserwującą go przy stole kuchennym naprawiającego radio, zegarek albo wtyczkę, wtedy jego oczy były bardzo niebieskie.Bardzo.Czujne, ruchliwe, niczym tomograf poszukujący nowotworu.Papieros w kąciku ust, jak u Popeye, dym unoszący się w kierunku zwężonych w szparki oczu.Może to on zabarwił je na żółto? Kolor starości, jak w wiekowych gazetach.Wpatruję się w niego niczym porażona, boję się odezwać, odetchnąć, przerwać urok, który rzuca na naprawiane właśnie urządzenie.Zupełnie jak chirurg, który dziesięć lat temu przeprowadził operację na sercu taty, zakładając mu by-pass.Widzę tatę młodego, łączącego druty, czyszczącego zatory, z rękawami podwiniętymi do łokci, opalonymi od pracy w ogrodzie muskularnymi ramionami.Mięśnie prężą się i wiotczeją, kiedy tata diagnozuje problem.Paznokcie ma zawsze ubrudzone ziemią.Palec wskazujący i środkowy prawej ręki są pokryte żółtym nalotem z nikotyny.Żółte, spokojne palce.Nierówne, ale spokojne i silne.217Wreszcie przystaje.Rzuca papierosa na ziemię i przygniata grubą podeszwą.Taksówka się zatrzymuje.Rzucam koło ratunkowe, chwytając w nie tatę i wyciągam go ze strumienia przekory do łodzi.Zawsze ryzykant, zawsze szczęściarz, gdyby wpadł do wody, wyszedłby suchy, z rybami w kieszeniach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]