[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– A posiadłość do kogo teraz należy?– Z tego, co wiem, ciągle jest na sprzedaż, choć mówiło się, że dom będzie wyburzony, a na jego miejscu zostanie zbudowana szkoła.I prawdę mówiąc, to najlepsze wyjście.Doszczętnie wszystko wyburzyć.– A dlaczego?Dozorca spojrzał na mnie znacząco.Gdy się uśmiechnął, zauważyłem, że brakuje mu co najmniej czterech zębów w górnej szczęce.– Ci ludzie, jak im tam, Aldayowie.No wie pan, co się mówi, czysta pszenica to nie była.– A co się mówi, bo chyba nie bardzo rozumiem.– No, wie pan.Takie tam plotki i gadanie.Ja tam nie wierzę w te bujdy, żeby pan nie myślał, ale gadają, że niejeden sobie w środku tego domu zafajdał gacie ze strachu.– No nie, tylko niech pan nie mówi, że dom jest zaklęty – powiedziałem, powściągając uśmiech.– A śmiej się pan, śmiej.Ale coś musi być na rzeczy.– Pan coś widział?– Widzieć, nie widziałem, ale słyszeć, słyszałem.– A co pan słyszał?– No, wie pan, kiedyś, lata temu, poszedłem tam w nocy z Joanetem, nie żebym chciał, ale on się uparł.Bo ja tam nic nie zgubiłem.no i usłyszałem tam coś bardzo dziwnego.Jakby płacz.Dozorca, nieproszony, zademonstrował mi próbkę dźwięku, o którym mówił.Dla mnie to brzmiało jak litania gruźlika podśpiewującego kuplety.– Może to był wiatr – zasugerowałem.– Może, ale mnie włosy dęba stanęły.Nie ma pan jeszcze takiego cukierka?– Mogę panu ofiarować pastylkę Juanola.Znakomicie odświeża po słodkim.– Może być – zgodził się dozorca, wyciągając rękę.Dałem mu całe opakowanie.Smak anyżku najwyraźniej rozwiązał mu język, na tyle przynajmniej, że raczył opowiedzieć pokrętną historię pałacyku Aldayów.– Między nami mówiąc, tu coś śmierdzi.Bo pewnego razu Joanet, syn pana Miravella, kawał chłopa, dwa razy taki jak pan – starczy, że powiem, że jest w reprezentacji narodowej piłki ręcznej – więc paru kumpli panicza Joaneta słyszało o domu Aldayów i go wrobili.A on wrobił mnie i namówił, żebym z nim poszedł, bo co tu dużo gadać, bał się iść sam.No wie pan, maminsynki.Uparł się wejść tam po nocy, żeby się pobażancić przed dziewczyną, i omal się nie zesrał ze strachu.Bo pan widzi ten dom za dnia, ale w nocy on jest zupełnie inny.W każdym razie Joanet mówi, że wszedł na drugie piętro – bo ja, wie pan, odmówiłem, to przecież nielegalne, chociaż ten dom już wtedy był niezamieszkany od dziesięciu lat – no więc wszedł i powiedział, że coś tam było, że wydawało mu się, że słyszy jakiś głos w którymś z pokoi, ale gdy chciał tam wejść, to drzwi trzasły mu przed nosem.No i co pan na to?– A że wygląda mi to na przeciąg – powiedziałem.– Albo i co innego – dodał dozorca, ściszając głos.– Słyszałem, jak któregoś dnia mówili w radiu, że świat jest pełen tajemnic.Wie pan, że odnaleziono najprawdziwszy Święty Całun w samym środku centrum Sardanyola.Wszyto go w kinowy ekran, by ukryć przed muzułmanami, którzy chcą się nim posłużyć, żeby udowodnić, że Chrystus był czarny.No i co pan na to?– Brak mi słów.– Otóż to właśnie.Dużo tajemnic.Ten dom powinni wyburzyć i zasypać cały teren gaszonym wapnem.Podziękowałem dozorcy za informacje, szykując się zarazem do zejścia ku San Gervasio.Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że szczyt Tibidabo wschodzi wśród gazy chmur.Nagle zapragnąłem podejść do stacji kolejki i wjechać na górę, do starego wesołego miasteczka na samym szczycie, i zagubić się pośród karuzel i salonów gier, ale obiecałem przecież wrócić punktualnie do księgarni.Idąc na stację metra, wyobrażałem sobie Juliana Caraxa, jak schodzi tym samym chodnikiem i w oczekiwaniu na niebieski tramwaj, wspinający się do nieba, przygląda się tym samym uroczystym fasadom, zachowanym mimo upływu czasu niemal w pierwotnym stanie, tak jak i schodki, i ogrody z posągami.Dotarłszy na sam dół alei, wyjąłem fotografię Penélope uśmiechającej się na dziedzińcu rodzinnego pałacyku.Jej oczy obiecywały czystość duszy i całą przyszłość do opisania.„Kocha Cię, Penélope”.Wyobraziłem sobie Juliana Caraxa w moim wieku z tą fotografią w dłoniach, być może w cieniu tego samego drzewa, pod którym i ja się schroniłem.Widziałem go niemal, jak uśmiechnięty, pewny siebie, patrzy w przyszłość tak szeroką i jasną jak ta aleja, i przez chwilę pomyślałem, że prócz duchów nieobecności i straty nie ma tam innych zjaw, i że to światło, które uśmiechało się do mnie, jest światłem pożyczonym i świecącym dopóty, dopóki podtrzymywałem je wzrokiem, sekunda po sekundzie.18Blisko domu zorientowałem się, że Fermín albo ojciec otworzyli już księgarnię.Wpadłem do mieszkania, by szybko coś przekąsić.Ojciec zostawił mi grzanki, marmoladę i termos kawy na stole.W niecałe dziesięć minut rozprawiłem się ze wszystkim i zbiegłem na dół.Wszedłem do księgarni przez drzwi od zaplecza wychodzące na korytarz budynku i skierowałem się ku swojej szafce.Założyłem fartuch, którego używałem w księgarni, chroniąc ubranie przed kurzem ze skrzynek i półek.W głębi szafy trzymałem blaszaną puszkę, ciągle zachowującą zapach herbatników Camprodón.Trzymałem w niej wszelkie niepotrzebne rupiecie, których nie miałem sumienia się pozbyć: popsute zegarki i wieczne pióra, stare monety, kawałki różnych miniaturek, kulki do gry, łuski naboi znalezione w parku Laberinto oraz stare pocztówki Barcelony z początku wieku.Wśród wszystkich tych rupieci leżał jeszcze skrawek gazety z adresem córki Izaaka Monforta, zapisanym przez niego tej nocy, gdy zjawiłem się na Cmentarzu Zapomnianych Książek, by ukryć tam Cień wiatru.Bacznie przypatrzyłem się świstkowi papieru w zakurzonym świetle padającym zza pudeł i półek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]