[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Wiem tylko tyle, że chcą go zrobić.Zdaje się, że jest cholernie napalony, bo właśnie wymienili dwa listy.Z innymi jest znacznie trudniej.Każdą informację trzeba od nich wyciągać.Przypomina to rwanie zęba u dentysty.–Notowałeś sobie, kiedy i do kogo piszą?–Nie, absolutnie.Bałem się, że któregoś dnia przyjdą tu federalni z nakazem rewizji.Nie chciałem, żeby nakryli mnie z dowodami winy.–Sprytnie.Bardzo sprytnie.Trevor wykrzywił usta w uśmiechu, rozkoszując się swoją przebiegłością.–Cóż, długo zajmowałem się prawem karnym i po pewnym czasie zacząłem myśleć jak przestępca.Tak czy inaczej, dzwoniłem do Filadelfii, ale nie udało mi się znaleźć odpowiedniego detektywa.Brant White był wytworem ludzi z Langley.Trevor nie poznałby jego prawdziwej tożsamości nawet wówczas, gdyby wynajął wszystkich detektywów z północnego wschodu.–Już miałem pofatygować się tam osobiście – kontynuował – kiedy zadzwonił Spicer i kazał mi namierzyć Ala Konyersa w Waszyngtonie.I właśnie wtedy złożyliście mi wizytę.Co było dalej, sami wiecie… – Zamilkł i ponownie pomyślał o pieniądzach.Fakt, to, że Wes i Chap odwiedzili go w chwili, gdy miał namierzyć ich klienta, trochę go zastanawiało, ale co tam.Już słyszał krzyk mew, już czuł gorący piasek pod stopami.Z odległego brzegu dobiegały go dźwięki reggae, w żaglach jego małej łodzi igrał wiatr.–Jesteś ich jedynym pośrednikiem? Nie mają nikogo innego?–A skąd – odrzekł z wyższością Trevor.– Nie potrzebuję pomocnika.Im mniej ludzi o tym wie, tym łatwiej jest działać.–Bardzo sprytne – powtórzył Wes.Trevor odchylił się w fotelu.Sufit był spękany i obłaził z farby.Jeszcze przed kilkoma dniami pewnie by się tym zmartwił, ale teraz… Teraz kompletnie to olewał.Ani myślał go malować, chyba że za ich pieniądze.Już niedługo, kiedy tylko Wes i Chap skończą porachunki z Braćmi, wyjdzie stąd i nigdy nie wróci.Przedtem – szczerze mówiąc, nie wiedział po co – spakuje akta i rozda swoje stare, nieużywane książki prawnicze.Znajdzie jakiegoś młodego, początkującego adwokata i za rozsądną cenę sprzeda mu meble i komputer.A potem, kiedy już dopnie wszystkie drobne sprawy, wyjdzie z kancelarii i, nie oglądając się za siebie, pożegluje w siną dal.Tak, to będzie cudowny dzień…Marzenia przerwał mu Chap – przyniósł torebkę meksykańskich pierożków i wodę mineralną.Trevor, który coraz częściej zerkał na zegarek, z niecierpliwością wyczekując chwili, kiedy będzie mógł pójść na długi lunch do Pete’a, zagryzł zęby.Musiał się napić.Zaraz, teraz.–Koniec z alkoholem do lunchu – wymlaskał Chap, walcząc z czarną fasolą i mieloną wołowiną wypływającą z pierożka.–Wasza wola, róbcie, co chcecie – odparł Trevor.–Mówiłem o tobie.Przez miesiąc nie wypijesz ani kropli.–Nasza umowa tego nie przewiduje.–Już przewiduje.Musisz być trzeźwy i czujny.–Ale dlaczego?–Dlatego że takie jest życzenie naszego klienta.Płaci ci za to milion dolarów.–Może mam jeszcze czyścić sobie zęby nicią dentystyczną i jeść szpinak?–Przy okazji go o to spytam.–To powiedz mu też, żeby pocałował mnie w dupę.–Nie przesadzaj, Trevor.Po prostu ogranicz picie.Dobrze ci to zrobi.Pieniądze dodały mu skrzydeł, ale ci dwaj skutecznie mu je podcinali.Nie odstępowali go na krok, siedzieli mu na karku przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i nic nie wskazywało na to, że zamierzają odejść.Wprost przeciwnie.Wprowadzili się do niego na dobre.Chap poszedł po listy.Wmówili Trevorowi, że jest bardzo nieostrożny, bo dzięki temu tak łatwo go namierzyli.Co będzie, jeśli przed pocztą czyha kolejna ofiara szantażu Bractwa z Trumble? Skoro on bez większego trudu potrafił odkryć ich prawdziwe nazwiska, dlaczego oni nie mogli namierzyć jego? Od tej pory odbieraniem korespondencji zajmą się wyłącznie Wes i Chap.Będą chodzili na pocztę o różnych porach, będą się przebierali, będą stosowali sztuczki rodem z filmów płaszcza i szpady.Trevor w końcu ustąpił.Wyglądało na to, że wiedzą, co robią.Na poczcie w Neptune Beach czekały cztery listy do Ricky’ego, a na poczcie w Atlantic Beach dwa do Percy’ego.Chap uwinął się w trymiga, wiedząc, że nieustannie śledzą go koledzy, uważnie wypatrujący wszystkich tych, którzy mogliby wypatrywać jego.Listy trafiły do domku naprzeciwko kancelarii, gdzie zostały szybko skopiowane i na powrót włożone do kopert.Agenci – cieszyli się, że nareszcie mają coś do roboty – przeczytali je i przeanalizowali.Klockner też je przeczytał.Z sześciu nazwisk pięć już znał.Ukrywali się pod nimi mężczyźni w średnim wieku, którzy próbowali zebrać się na odwagę, żeby zrobić kolejny krok w stronę zawarcia bliższej znajomości z Rickym i Percym.Żaden z nich nie grzeszył nachalnością.Jedną ze ścian sypialni pomalowano na biało, po czym za pomocą matrycy naniesiono na nią wielką mapę Stanów Zjednoczonych.Korespondentów oznaczono szpileczkami: czerwonymi tych, którzy pisali do Ricky’ego, zielonymi tych, którzy pragnęli poznać Percy’ego.Pod szpileczkami widniały ich nazwiska oraz nazwy miast.Widać było, że sieć się poszerza.Ricky utrzymywał kontakt z dwudziestoma trzema mężczyznami, Percy z osiemnastoma.Wszyscy razem reprezentowali trzydzieści stanów.Z każdym tygodniem Bracia pracowali coraz lepiej i coraz wydajniej.Ogłaszali się już w trzech czasopismach.Byli bardzo konsekwentni i już po trzecim liście zwykle wiedzieli, czy nowy klient ma pieniądze.Albo żonę.Agenci obserwowali tę grę jak zafascynowani, a uzyskawszy pełną kontrolę nad poczynaniami Trevora, wiedzieli, że od tej pory nie przegapią żadnego listu.Sporządzono dwustronicowy raport i niezwłocznie wysłano go do Langley.O siódmej wieczorem trafił do rąk Deville’a.Telefon zadzwonił dziesięć po trzeciej, kiedy Chap mył okna.Wes wciąż maglował Trevora w gabinecie.Mecenas był znużony.Nie dość, że nie pozwolili mu się zdrzemnąć, to jeszcze zabronili pić.A on musiał, po prostu musiał strzelić sobie kielicha.Chap podniósł słuchawkę.–Kancelaria adwokacka.–Czy to… kancelaria Trevora?–Tak.Kto mówi?–Kim pan jest?–Nowym praktykantem.Mam na imię Chap.–A gdzie się podziała ta… jak jej tam…–Już tu nie pracuje.Czym mogę służyć?–Mówi Joe Roy Spicer.Jestem klientem Trevora i dzwonię z Trumble.–Skąd?–Z Trumble, z więzienia.Jest Trevor?–Nie, proszę pana.Pan mecenas jest w Waszyngtonie, ale za dwie godziny powinien wrócić.–Aha.Proszę mu powiedzieć, że zadzwonię o piątej.–Dobrze, przekażę.Chap odłożył słuchawkę i wziął głęboki oddech.Podobnie jak Klockner po drugiej stronie ulicy.CIA nawiązała pierwszy bezpośredni kontakt z jednym z Braci.Zadzwonił dokładnie o piątej.Chap poznał go po głosie.Trevor czekał już w gabinecie.–Halo?–Trevor? Mówi Joe Roy Spicer.–Witam pana sędziego.–Czego dowiedziałeś się w Waszyngtonie?–Wciąż nad tym pracujemy.To ciężka sprawa, ale jakoś sobie poradzimy.Zapadła długa chwila ciszy, jakby Spicerowi się to nie spodobało i jakby nie był pewien, co rzec.–Przyjedziesz jutro?–O trzeciej.–Przywieź pięć tysięcy dolarów.–Pięć tysięcy dolarów?–Głuchy jesteś? Podejmij pieniądze i przywieź.W dwudziestkach i pięćdziesiątkach.–Po co ci tyle…–Nie zadawaj głupich pytań.Przywieź pieniądze, i tyle.Włóż je do koperty.Dasz mi ją z listami.Nieraz to robiłeś.–Dobra
[ Pobierz całość w formacie PDF ]