[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z pokoju siedemset siedemnaście sprzątaczka wywoziła mokre ręczniki.Agata uśmiechnęła się do niej.Ale Arabka miała złe, zaciśnięte usta.Natychmiast poznała, że w torbie, biureczku, łóżku ktoś buszował.Każda kobieta ma swój własny, niepowtarzalny sposób układania rzeczy.W każdej damskiej torebce, choćby należała do największej bałaganiary, jest pewien stały system: to tu, a to tu.I dlatego Agata odetchnęła z ulgą, że kula leży w pudełku po tasiemkach.Otworzyła lodówkę, wyjęła butelkę baraki i nalała sobie szklankę.Woda miała nieco słonawy smak.I wtedy film się urwał.Obudziła się późnym popołudniem, z gardłem wyschniętym na wiór.Zdumiona spojrzała na zegarek i na własne buciki z białego płótna stojące obok łóżka, na którym leżała.Nie pamiętała chwili, gdy je zdjęła z nóg.Pragnienie spowodowało, że spojrzała na stolik.Butelki z wodą mineralną nie było.Powoli podniosła się, czując dziwny szum w uszach.Potrząsnęła głową, ale szum nie ustąpił.Czuła się źle.Głowa ciążyła, powieki się zamykały.O siódmej wieczorem obudziła się na dobre.Ktoś mnie uśpił — pomyślała względnie przytomnie.Miała na sobie szlafrok kąpielowy.Jej rzeczy, nieporządnie rzucone na fotel, były najwyraźniej przeszukane.Szeroka spódnica miała wywrócone kieszenie.Żebyś pękł, Michaelu Burrows! Tylko ty mogłeś tu nasłać jakichś szperaczy.Wody! Królestwo za wodę!Baraka z lodówki miała tym razem smak normalny.Agata piła jak człowiek zagubiony na Saharze, aż w litrowej plastykowej butelce ukazało się dno.W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.Otuliła się szlafrokiem.— Kto?— Burrows.Niepokoiłem się o panią.Może zjemy razem kolację?Rozmawiali przez zamknięte drzwi.Agata czuła dziwny niepokój.— Dobrze.Proszę przyjść po mnie za godzinę.Muszę wziąć prysznic.— Jak pani sobie życzy.Wszystko w porządku?Nie odpowiedziała, wędrując boso w stronę łazienki.Nawet w Sheratonie ze ścian odpadały kafelki.Dwie puste łaty przeszkadzały jej poczuciu estetyki.Powiedzieć mu o rewizji czy nie? Przecież to mógł być on sam? Myśl, że Michael ją rozebrał, wydała jej się wstrętna.Dlaczego nie zabrałam ze sobą JFK? Z nim byłoby bezpieczniej! Ej, czy naprawdę? Urocza kuzyneczka Lieselotte mogła dla zdobycia „Pawiego oka” doprowadzić do porozumienia dusz.Mogła zaproponować Jackowi współuczestnictwo.Lieselotte Keller-Tschudi wydaje się spiritus movens całej tej sprawy!Burrows zapukał punktualnie.Wyszła ubrana w skromną sukienkę na cienkich ramiączkach.Uciekając z Warszawy, nie zabrała na pustynię wieczorowej kreacji od Ivesa Saint Laurenta.Pomijając ten drobny fakt, że jej nie miała!— Ładnie pani wygląda, Agatho.Zejdziemy do baru.Ma pani ochotę na coś arabskiego?— Byle bez trucizny w środku — wymruczała, siadając przy śnieżnym obrusie.Był nowy, ale nie tak elegancki, jak te w pakamerze na siódmym piętrze.Burrows spojrzał na nią spod szkieł.Wydał się Agacie jeszcze wyższy i bardziej giętki: nać kartoflana wyrosła zimą w zbyt ciepłej piwnicy.— Czy coś się stało?Potrząsnęła włosami.W Polsce nie zdążyła ich podstrzyc i teraz sięgały ramion.— Nie.Skąd takie wrażenie?— Zamówię kus-kus z mięsem z drobiu.Do tego zielony sos i kruchą sałatę z oliwkami.Oboje wiedzieli, że potrawę przygotowuje się dość długo.Mieli czas.Mężczyzna pogryzał ciepłe podpłomyki, maczając je w soi i soku ze świeżych fig.— Będziemy się dalej oszukiwać?Agata rozciągnęła wargi w uśmiechu.— Michael, jest pan podporą uniwersytetu w Cambridge i bardzo złym psychologiem.Niczego pan nie wskóra na siłę.Złote oprawki błysnęły.Był zły.— Nie jestem pani wrogiem, choć wiem, że ma pani Malach Ha-Mavet.Zatrzepotała rzęsami.— Gdzie? Przeszukano mój pokój bardzo dokładnie.Zrobiono mi osobistą rewizję.Niech pan da spokój.Nie jestem idiotką!Westchnął, przełykając kęs.— Profesor Tschudi dawno to stwierdził.— A Lieselotte? Jego żona?Zdziwił się.Wyglądało na to, że niewiele wie o Kellerach.Może nie wszystko, co odkrył Tom, zostało przekazane pozostałej szóstce.— Co ma do tego Frau Tschudi?— Tylko tyle, że śledziła mnie aż do Polski.Podano glinianą misę z wysokim stożkiem.Zapach ryżu i szafranu rozszedł się, powodując u obojga wydzielanie trawiennych soków.— Dobrze.Nie wiem o wszystkim.Każdy tu coś ukrywa.— Coś? To „coś” ma wartość siedemnastu milionów dolarów! Czy wiozłabym tutaj diament, gdybym go miała? Po co? Każdy zdrowo myślący człowiek byłby już w Sotheby’s lub Christie! Tam są aukcje na diamenty!Prawie rzucił się na jedzenie.— Agatha Christie.jutro lecimy na pustynię.Wszystko załatwione.Zdziwiła się.— Bezpośrednio? W kopercie, którą wręczono mi na lotnisku, jest inny plan.Lot do Adenu lub Dahrajnu.Napychał sobie usta lepkim od sosu ryżem.Skrzydełko kurczaka trzaskało w zębach.Wyglądał jak wygłodzony ludożerca.— Nie — przełknął, popiwszy wodą mineralną — lecimy małą Cessną wprost do stanowiska wykopaliskowego.Wzdłuż Morza Czerwonego.Potem skręcimy na wschód.Na pustynnoskalisty teren, gdzie schodzą się: Arabia Petrea i Arabia Felix.To dokładnie skraj Ar-Rab al-Chali.Pustyni Śmierci.— Nie zestrzelą nas? Takie rzeczy się zdarzają w Arabii Szczęśliwej.— Jest pewne ryzyko.Są tam wojskowe bazy Amerykanów.I nie tylko.Ale mamy wszelkie potrzebne zgody.Pilot Cessny to Anglik.W kabinie będzie jeszcze z nami Arab.Podobno z Dowództwa Sił Powietrznych króla Sauda.Nie znam go.Musiałem się zgodzić.Skinęła głową.Była pewna, że ów Arab ma specjalne zadanie: szpiegować ich wszystkich.I będzie miał oczy i uszy na łożyskach kulkowych.A w rękawie ostry sztylet.I użyje go w imię Allacha.Tej nocy spała spokojnie, choć we śnie zjawiła się postać w brązowym habicie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]