[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego słowa znaczyły dla mnie więcej niż pieniądze i sława.Czułem, że rosnę, a wraz ze mną rośnie mój dług wobec Goldmana.Zacząłem rozumieć, że przekazuje mi swoją praktykę, swoje ideały i wszystko, co wie.Zostałem wpuszczony do jego świata, unikatowego i wyjątkowego jak stary dagerotyp.Okno gabinetu Goldmana wychodziło na kojącą niezmienność zatoki Mobile Bay.W letnie wieczory wlewały się przez nie złote smugi zachodzącego słońca i wówczas wnętrze nabierało charakteru starej kolorowej fotografii, której bogate barwy dawno wyblakły.Wodziłem dłonią po skórzanych grzbietach ksiąg prawniczych, smakowałem złocisty blask bourbona i jego palące chłodem ciepło ukryte pod lodem.Wchłonął mnie urok miasta Mobile, czar tego szczególnego miejsca i czasu, niezmienność zdarzeń.A w samym środku tego obrazu na wysokim krześle siedział Goldman.Słuchałem jego słów wypowiadanych głębokim głosem, z lekkim zaciąganiem; słów, w których łagodnie błyszczały dowcip i mądrość.Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się zmieniać po śmierci Case’a Bensona.Szliśmy po lunchu przez plac Bienville Square, co jakiś czas uchylając się przed gołębiami.Miałem na sobie biały garnitur.Goldman mówił coś i gestykulował, a ja szedłem obok niego, o pół stopy wyższy.Marmurowym wejściem wkroczyliśmy do budynku starego banku i wsiedliśmy do windy.Pani Selfridge siedziała za biurkiem z dziwnie napiętym wyrazem twarzy.– Pan Benson nie żyje – powiedziała.– Zawał serca.Goldman wszedł do swojego gabinetu i zamknął drzwi.Pierwsze, co zauważyłem u Goldmana, to zaniki pamięci.Zmiana była bardzo subtelna: Goldman zapominał, że mówił już o czymś wcześniej.– Czy dawałem ci testament Patersona? – pytał, chociaż dzień wcześniej pytał o to samo.Albo dwa razy opowiadał o spotkaniu z tym samym klientem.Z początku, gdy coś takiego się zdarzało, Goldman przekrzywiał głowę, jakby usłyszał w swoim głosie fałszywą nutę.Później powoli, lecz wyraźnie te wątpliwości zanikły, i zapominał coraz częściej.Zaczął gubić klucze, teczki.Któregoś popołudnia zastałem go stojącego przy biurku i wpatrzonego w nie bezradnie, jakby się zagubił.– Zgubiłem mój cholerny scyzoryk – powiedział.– Nie mogę go znaleźć.Scyzoryk leżał u stóp Goldmana.– Mam go – rzuciłem beztrosko.– Niczego nie mogę znaleźć – mruknął Goldman.– Sara zawsze wszystko znajdowała.Ogarnął mnie smutek, jakbym poczuł, że go tracę.Goldman zaczął się wolniej poruszać, jak gdyby był ciągle zmęczony.Czasem wychodził wcześniej do domu, albo ręce mu drżały, gdy nalewał drinki po południu.Zacząłem więc dyktować listy, które on później podpisywał, tłumacząc mu, że nie powinien się zajmować takimi drobiazgami, skoro musi mnie nadzorować.Starałem się naśladować jego sposób wysławiania się, żeby nie budzić podejrzeń klientów, wobec których Goldmana obowiązywała wszak zasada poufności.Po obiedzie wracałem sam do biura, żeby sprawdzić jego pracę.Specjalną uwagę poświęcałem Bensonom, którzy przejęli interesy ojca, pełni nowych pomysłów i beztroskiego lekceważenia dla tego, co robił stary Case.Dla Goldmana nie żywili żadnych szczególnych uczuć: traktowali go z pobłażliwą grzecznością, bolesną jak policzek.Albo tak mi się wydawało, bo Goldman niczego nie zauważał.W jego świadomości spotkania z młodymi Bensonami mieszały się z pracą dla ich ojca; zdawało mi się, że sam dźwięk głosu Goldmana przywołuje swobodną atmosferę ich dawnych pogawędek.Sami chłopcy ze swoją niecierpliwą chciwością nie istnieli dlań sami w sobie, lecz jako znaki przeszłości.Wydawało się, że jakaś głęboka, pierwotna część istoty Goldmana chwyciła się ich niczym talizmanu dającego dostęp do utraconej mocy, osłabłych umiejętności.Widziałem ich niecierpliwość, bałem się, że Goldman ich straci, a jeszcze bardziej bałem się tego, co mogą zrobić.Jedynym światem Goldmana było teraz biuro – pani Selfridge, klienci.Ukrywałem więc niechęć do Bensonów za zdwojonym zainteresowaniem dla ich spraw.Pewnego szarego jesiennego poranka Goldman wezwał mnie do siebie.Niespodziewanie zastałem tam Bensonów.Siedzieli w milczeniu przy jego biurku, w dziwnie bezosobowych pozach, jak gdyby Goldman był starym krzesłem, które chcą oddać na zbiórkę Armii Zbawienia.Cisza wisiała ciężko w powietrzu.Na miły Bóg, pomyślałem, Sam, musisz się dzisiaj sprężyć.Goldman wyprostował się na krześle.– Cieszę się, że inwestujecie w ziemię, chłopcy.To jest coś, co się nie rozpływa.Pamiętam, jak wasz ojciec spytał mnie o działkę, na której stoi dzisiaj bank Merchants Tower…Zacząłem wodzić ołówkiem po kartce papieru, kreśląc bezkształtne pętle.Goldman głośno dmuchnął dymem z cygara.– Stał tam jakiś stary sklep i cała działka wyglądała na bezwartościową.Więc wasz ojciec przyszedł do mnie, a ja mówię…– „Ta ziemia to jedyna żyła złota w Mobile” – dokończył Carter Benson.Głowa mi lekko podskoczyła.Goldman wyglądał tak samo jak wtedy, gdy zgubił scyzoryk.Benson odezwał się monotonnym głosem:– Opowiadał nam pan o tym w zeszłym tygodniu.– Przerwał.Słowa zawisły w powietrzu jak ciężka obelga.Twarz Goldmana zastygła.Poczułem prawie dotykalne upokorzenie.Carter Benson przerwał ciszę.– Przyszliśmy w sprawie umów na działki w powiecie Baldwin.– Akta leżą na moim biurku – powiedziałem.– Umowy będą gotowe jutro.Benson zwrócił na mnie spojrzenie bez wyrazu.– Chciałem je odebrać w zeszłym tygodniu.Rozłożyłem bezradnie ręce.– Byłem tak zajęty, że nie mogłem ich przygotować.Przepraszam.Goldman przyglądał się tej wymianie zdań jak widz, który nie rozumie zasad gry.– Dobrze – powiedział Benson.– Jutro o dziesiątej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]