[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do „Sonory” przyjechałem autostopem.Morse już na mnie czekał.Zaraz spytał, czy mam przy sobie broń.Potwierdziłem.- To dobrze.Chyba zbliżamy się do końca sprawy.To znaczy ja z pewnością.Czy jest pan pewien, że nie śledzono pana?- Tak.Czy wciąż coś nam tu grozi, panie Morse?- Jest ktoś, poza naturalnie tymi, których poznałem w Johannesburgu i którzy już nie żyją.Tak, mam na myśli Frosta i Langa.Komisarz Gregson otrzymał publiczną pochwałę za uratowanie życia pani Willingbottom i panu.Przy okazji wspomnieli o „pewnej czarnej dziewczynie, której komisarz także ocalił życie”.- Jakieś uczulenie tych od apartheidu?- Nie, nie sądzę.Ze względu na panią Garrick policja nie chce, aby dziennikarze trafili do Honey Urubu, a przez nią do delikatnej sprawy „Garrick - Geraldine Simpson”.- Nie sądziłem, że wie pan o tym, panie Morse.- O romansie starego Garricka? Tak.Wiedziałem.- Mógł mi pan zaoszczędzić podróży do Durban!- Nigdy nie wiadomo, co jest dla nas dobre, a co nie - zaśmiał się Morse.- Wspominał pan o kimś, kto jest dla nas wciąż groźny.Któż to jest, do licha?- Tego jeszcze nie wiem.A pan?- Wciąż siedzę nad szaradą.Możliwe, że widzę już jakiś trop.Ale, ale, kimże jest Monk poza tym, że jest administratorem u pani Janssen w Heidelbergu?- Mogę panu powiedzieć.To Anglik.Agent Scotland Yardu.Jest nam potrzebny.Potrzebny tam, gdzie jest.- Hm.ciekawe.Dobrze.Pomówmy teraz o diamentach.Co pan wie o diamencie Garricka?- To mnie właśnie interesuje.ale jeszcze moje pytanie: niech mi pan powie, czy pośród pana znajomych był ktoś, kto zdziwił się, widząc pana w dobrym zdrowiu po przygodzie w Heidelbergu? Mam na myśli pobicie.- Więc i to pan wie.- Monk jest niezłym obserwatorem i słuchaczem.Więc?- Przyznaję, że nie zwróciłem uwagi.to ciekawe.pomyślę o tym, przyrzekam.Nie bardzo wiedziałem, czy to żołądek czy raczej serce podchodzi mi do gardłu.Z twarzą przylepioną do iluminatora wpatrywałem się w cień samolotu szybko sunący nad ziemią; wyglądał jak ptak szukający miejsca spoczynku.Cóż to za wynalazek! Jeszcze mam w oczach wyżyny Transwalu, a już myślę o kolacji, patrząc na żyzne ziemie Kraju Przylądkowego.Zielone wybrzeże nagle tonie w nieogarnionej przestrzeni Atlantyku.Kołowanie.Gasnący szybko świst silników, szary mercedes Storcha przed dworcem lotniczym.Autostrada i boczna droga ocieniona podwójnymi rzędami palm wiodąca do willowej dzielnicy Milnerton i yacht-clubu.Chcę myśleć o tym, jaki jest powód mojej podróży, czego chce Storch, i wciąż myślę o rozmowie z Johnem Morse w „Sonorze”.- Tak, proszę pana.Kimberley, Johannesburg i potem w niezrozumiały sposób „Wilma”.Jak oni to robią? Nie wiem.A potem Rue Pelican w Antwerpii albo Nieuye Achter Gracht w Amsterdamie i tajne giełdy klubów diamentowych w „Vereenigung” czy „Beurs voor Diamenten-Handel”.- W Amsterdamie - rzekłem.- Nie - pokręcił głową Morse.- W Antwerpii.Z pominięciem spółki południowoafrykańskiej „De Beers” w Londynie.- Ale, do licha, kogo pan podejrzewa!-.Kilka osób - uśmiechnął się ostrożnie Morse.- Ta branża.no, mogę tak powiedzieć, choć należą do niej ludzie różnej klasy.a więc ta branża, doktorze, jest dyskretna.Nie zna żadnych pokwitowań piśmiennych, żadnej korespondencji, obowiązuje tylko słowo.I nic więcej.A zatem żadnych śladów.Do czasu, oczywiście, bo ktoś kiedyś musi przecież popełnić błąd.- Chce mi pan wmówić, że w milionowych interesach wystarczy słowo? Nigdy żadnego oszustwa?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]