[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Proszę usiąść.– Nic mi nie jest – podziękowała bladym uśmiechem.– Pójdę już.Nie chcę przeszkadzać.– Bzdura – podsunąłem krzesło.– Lubi pani pierniki?– Nie trzeba, naprawdę.– Poszukam czegoś do ubrania, a pani opowie o sobie.Proszę siadać i jeść.Bo się obrażę.Nazywała się Ludmiła Pawłowna Czirikowa, była żoną oficera armii sambijskiej i razem z kilkudziesięcioma innymi mieszkankami Kaliningradu ewakuowała się stamtąd latem do Elbląga na pokładzie rzecznej barki.Transport miał błogosławieństwo polskich władz, zwykle broniących się rękami, nogami i rozmaitymi kruczkami prawnymi przed napływem uchodźców z tej akurat wojny.Pasażerki załadowano do trzech autobusów i rozwieziono w trzy strony świata.Ona z czternastką innych trafiła do ośrodka dla uchodźców pod Szczecinem.Pozostałych nie widziała aż do dzisiaj, do momentu, gdy Wojtaszko otworzył drzwi chłodni, a ona rozpoznała parę zapamiętanych z barki twarzy.Uciekinierki tworzyły przypadkową zbieraninę i z reguły wcześniej się nie znały.W efekcie, choć w ośrodku trzymały się razem, nie interesował ich los kobiet z innych grup.Wiadomo było, że część trafiła do Warszawy, a część gdzieś niedaleko, nad morze, ale Ludmiła nie była pewna, skąd to wie.Ośrodek leżał na odludziu i mało kto tam zaglądał.Wychodzenie poza płot było zabronione i zakazu tego przestrzegano: nikomu nie uśmiechał się powrót do bombardowanego, głodującego Kaliningradu.Tu kobiety miały przynajmniej co jeść i czuły się bezpieczne.To ważne, gdy się jest w ciąży.Ludmiła należała do nielicznych, które nie były.Zgodę na przyjęcie uciekinierek załatwiła jakaś polska fundacja charytatywna związana z Kościołem i podstawowym kryterium była zawartość brzucha kandydatki.Kobiety, które dzieci już urodziły, dopiero się przymierzały do macierzyństwa lub wybrały życie w cnocie, organizatorów nie interesowały.Kiedy jednak sprawę przyklepano, zajęli się nią urzędnicy.Ci, jak wiadomo, potrafią sprowadzić do parteru najwznioślejszą ideę.Pracownicy konsulatu w Kaliningradzie znaleźli się wprawdzie na szarym końcu procesu decyzyjnego, lecz to im powierzono wpisanie konkretnych nazwisk na listę, a tak się szczęśliwie złożyło, że przyjaciele męża Ludmiły mieli dojścia do polskich dyplomatów.Większość uciekinierek nie miała ustosunkowanych mężów.Ich przepustką był brzuch, możliwie okazały, więc w ośrodku przyszło na świat kilkoro niemowląt.Kilka razy zjawił się przedstawiciel polskiego ministerstwa, przychodziły urzędowe druki, które trzeba było podpisywać, dwukrotnie zajrzeli rosyjscy dyplomaci, a raz ekipa dziennikarzy z aparatami i kamerą.Parę migawek, będących owocem tej wizyty, pokazała później telewizja.Co jeszcze utkwiło Ludmile w pamięci? Dwaj panowie w garniturach i limuzynie, których pracownicy ośrodka nie próbowali komukolwiek przedstawiać, a którzy wypytywali o szczegóły przeprawy przez Zalew Wiślany.Nie reprezentowali raczej Urzędu Morskiego: interesował ich wyłącznie początkowy etap trasy, która przy ujściu Pregoły zygzakowała między kotwicowiskami Floty Bałtyckiej i bateriami artylerii.Ich wizyta zamykała listę godnych uwagi wydarzeń.Aż do nocy z czwartku na piątek, kiedy to dwa spośród trzech baraków stanęły w ogniu.Pożar nie wyrządził poważnych szkód, ale następnego dnia nadzór budowlany kazał ewakuować budynki.Kierownik upchnął podopiecznych w ostatnim dostępnym baraku i zaczął dzwonić.Wieczorem po Ludmiłę i kobiety z barki zajechał autobus.Po nie i tylko po nie.Czy nie była zdziwiona takim doborem pasażerek? Nie była.Kierowca mówił coś o zabieraniu według ministerialnej listy, po kolei, jak leci, a skoro trafiły pod Szczecin jako numery od do, nic dziwnego, że w myśl podobnej zasady przenoszono je w inne miejsce.Ale nie to przesądziło.Zapamiętała wywody kierowcy chyba jako jedna z nielicznych.Większość zaczęła ziewać zaraz po wyruszeniu w podróż.Teraz, po fakcie, Ludmiła nie ma wątpliwości, że jedzenie i napoje, które rozdawał szofer, przyprawiono narkotykiem.Nie zajechały daleko.Jeszcze przed zmrokiem kierowca poinformował o problemach z silnikiem, dzwonił gdzieś i w końcu zjechał do motelu.Czy czegoś takiego: Ludmiła była zbyt oszołomiona, by wiele pamiętać.Był tam las dookoła, porządne pokoje, było pusto i zachowywano jeszcze pozory.Pokazano im łóżka, rozebrały się, poszły spać.Potem jest czarna dziura.Odzyskała przytomność wcześnie, choć nie pierwsza.Coś się poruszało obok niej, w lodowatej, absolutnie czarnej pustce.Słyszała jęki, chrobot paznokci o blachy, anemiczne stukania pięścią.Była słaba; nie próbowała wzywać pomocy ani nawet podjąć trudu zrozumienia, co się dzieje.Teraz wie, że zabijał je niedobór tlenu i wychłodzenie organizmu.– I tyle – posłała mi smutny uśmiech.– Naprawdę nie mam pojęcia, kto nam to zrobił i dlaczego.– A te z innych ośrodków? Z Warszawy i znad morza? Pytała pani, jak trafiły do chłodni?– Są tylko dziewczyny znad morza.Te drugie.nie wiem.Nie ma.Na barce było nas o dwadzieścia więcej.A te znad morza zgarnęli dzień wcześniej.Na badania.Że niby mogą być chore.Nie pytałam dokładnie.W każdym razie wozili pojedynczo, karetką, do jakiejś małej lecznicy, tam kładli do łóżka, dawali zastrzyk, no i.– Stąd te stroje – pokiwałem głową.– Wszystkie was z łóżek.Nie chciało im się ubierać, a może czasu nie mieli.– Położyłem jej na kolanach parę wygrzebanych w szafie rzeczy.– Proszę to włożyć.Wziąłem kilka baterii, pantofle Marzeny i wyszedłem na korytarz.Zaraz potem zadzwonił telefon.Tym razem nie zderzyłem się z Ludmiłą.Nie zdążyła podwinąć nogawek moich spodni, biegła więc w stronę drzwi z gracją płetwonurka.– Krechowiak? – poznałem głos Gawryszkina.– To pan?– Co się dzieje?– Można mówić? Jest pan sam?Ludmiła, podtrzymując spodnie, wymknęła się za drzwi.– Proszę mówić – powiedziałem cicho.– Nikt nie może wiedzieć, że się kontaktujemy.– I dlatego – warknąłem – pół wsi wie o moim nadajniku?– Jeśli jeszcze pan nie wie: numer do nas to dwie siódemki.Zainstalowałem sobie prywatne odgałęzienie, bez wiedzy Miszy.Dwie trójki.To automatyczna sekretarka.– Co się dzieje?– Odbiło im.Szykują szturm.– Zamilkł, a mnie żołądek ścisnął się w jeszcze mniejszy supeł, bo wyglądało to na usterkę.– Dostaliśmy z Kaliningradu śmigłowiec walki elektronicznej.Cacko.Ze trzy mają, a jeden dali nam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]