[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nakarmiłem ją garścią tłustego od ropy piasku i patrzyłem na psa, stojącego niepewnie na plaży i podejrzliwie obwąchującego jakiś wystający z piasku kawałek pordzewiałego złomu, przypominający gigantyczne, płetwiaste rozszerzenie pamięci.Wykopał kawałek czerwonego plastiku wypolerowanego przez fale i żuł go chwilę, potem wypluł i zaczął gwałtownie się oblizywać.Ciekawe, czy znowu się zatruł.- Ale na pewno daje do myślenia - mruknąłem.Podałem Lisie kolejną garść piasku.- Gdyby ktoś przybył z przeszłości i spotkał nas tutaj, co by o nas powiedział? Uznałby nas w ogóle za ludzi?Lisa popatrzyła na mnie poważnie.- Nie.Za bogów.Jaak wstał i wszedł w fale, stanął po kolana w czarnej, kopcącej wodzie.Pies, wiedziony jakimś nieznanym instynktem, poszedł za nim, ostrożnie lawirując po piasku i kamieniach.* * *Ostatniego dnia na plaży pies zaplątał się w kłąb drutu.Poranił się jak cholera: pokaleczona skóra, połamane nogi, omal się nie udusił.Próbując się uwolnić, niemal odgryzł sobie jedną łapę.Kiedy go znaleźliśmy był jedną wielką kupą poszarpanej sierści i pokrwawionego mięsa.Lisa wytrzeszczyła oczy.- Jezus, Jaak.Miałeś go pilnować.- Poszedłem popływać.Nie da się cały czas mieć go na oku.- To mu się w życiu nie zagoi - zrzędliwie dodała Lisa.- Trzeba odpalać myśliwca - powiedziałem.- W domu będzie łatwiej się nim zająć.Uklękliśmy z Lisą i zaczęliśmy wycinać psa z plątaniny drutów.Kiedy się za to zabraliśmy, zaskomlał i słabiutko zamerdał ogonem.Jaak milczał.Lisa klepnęła go w udo.- No, Jaak, rusz się.Jeżeli się nie pośpieszymy, wykrwawi się.Wiesz jaki jest delikatny.Jaak odparł:- Myślę, że powinniśmy go zjeść.Lisa uniosła wzrok, zdumiona:- Ty?Wzruszył ramionami.- Tak.Uniosłem głowę znad owiniętego w splątany drut tułowia zwierzęcia.- Myślałem, że chcesz mieć własnego zwierzaka.Jak w zoo.Jaak pokręcił głową.- Sucha karma jest strasznie droga.Pół pensji idzie na jedzenie, filtrowanie wody, a teraz jeszcze wpakował się w to gówno.- Machnął ręką w stronę zaplątanego psa.- Trzeba palanta cały czas pilnować.Nie opłaca się.- Ale to jednak twój przyjaciel.Podaje ci łapę.Jaak zaśmiał się.- Ty jesteś mój przyjaciel.- Spojrzał z góry na psa, zmarszczył czoło w namyśle.- A to.to tylko zwierzę.Choć kiedyś z nudów tyle dyskutowaliśmy, jak to by było zjeść psa, determinacja Jaaka nas dziwiła.- Może powinieneś się z tym przespać - powiedziałem.- Wrócimy do bunkra, doprowadzimy go do porządku i potem zdecydujesz, kiedy nie będziesz już tak na niego wkurzony.- Nie.- Wyciągnął harmonijkę i zagrał parę nut, szybką jazzową gamę.Odsunął ją od ust.- Jeżeli dołożycie się do jedzenia, zatrzymam go.Ale inaczej.- Chyba nie powinniśmy go gotować.- Nie? - Lisa spojrzała na mnie.- Możemy go upiec, jeszcze tu, na plaży.Zerknąłem na psa, kłębek sapiącego, ufnego stworzenia.- Chyba nie powinniśmy tego robić.Jaak spojrzał na mnie poważnie.- A będziesz płacić za karmę?Westchnąłem.- Zbieram na nowy Pełnozmysłowy Wirtual.- No widzisz, a ja też chciałbym sobie kupić parę rzeczy.- Napiął mięśnie, pokazując tatuaże.- Zresztą, co z niego, kurwa, za pożytek?- Daje radość.- Wirtual też ci da radość.I nie trzeba sprzątać gówna.No, Chen.Sam przyznaj.Tobie też nie chce się nim zajmować, bo to upierdliwe.Spojrzeliśmy po sobie, a potem na psa.* * *Lisa upiekła psa na rożnie nad ogniem z plastiku i zgarniętej z oceanu ropy.Smakował w miarę, ale właściwie nie wiadomo, co w tym miało być takiego szczególnego.Kiedyś jadłem spopielonego centaura, który smakował lepiej.Po wszystkim przeszliśmy się wzdłuż brzegu.Opalizujące fale wdzierały się z hukiem na piasek, a cofając się, zostawiały śliskie kropelki.Na horyzoncie czerwone słońce tonęło w morzu.Bez psa mogliśmy naprawdę cieszyć się plażą.Nie trzeba było się przejmować, że wlezie w kwas, zaplącze się w zakopany w piasku drut kolczasty, albo zeżre coś i pół nocy będzie rzygać.Ale wciąż pamiętam, jak polizał mnie po twarzy, jak wlazł mi całym kudłatym ciężarem na pryczę, pamiętam jego ciepły oddech obok mnie i czasami mi tego brakuje.PASZOSuchy wiatr niósł daleko ostry swąd palonego łajna.Raphel Ka’Korum zaciągnął się powietrzem, raz, głęboko, smakując wspomnienia, a potem zapiął wokół twarzy elektrostatyczną chustę i odwrócił się, żeby zabrać bagaże od pasażerów wciąż siedzących na wielkokołowcu.Wokół szalał wicher.Zrywane z twarzy chusty trzepotały szaleńczo w ostrym powietrzu, śniade dłonie chwytały postrzępione, powiewające flagi i owijały je z powrotem, iskrzące i strzelające, wokół zapylonych nosów i ust.Jakiś człowiek, Kaijczyk - sądząc po krzyżu na szyi, Kelijczyk - po jedwabnej koszuli, podał w dół skórzany worek Raphela, potem złączył dłonie i pochylił głowę w rytualnym, sterylnym geście pożegnania.Raphel zrobił to samo.Reszta pasażerów, pstrokata mieszanina różnych ludów Niecki, stłoczona ciasno na pace wielkokołowca, uczyniła własne gesty, pilnie przestrzegając grzeczności wobec jego szat paszo i znaków wtajemniczeń.Wielkokołowiec powoli się odtoczył.Twarda gleba Niecki chrzęściła pod baloniastymi żelowymi oponami.Raphel obserwował, jak zdezelowany pojazd się oddala.Pasażerowie z kolei patrzyli na niego, ich wzrok pytał: co to za kelijski paszo, co wysiada na środku pustyni? Odwrócił się twarzą do swojej wsi.Okrągłe haci Jaijczyków tłoczyły się na wyschniętej ziemi jak nieduża grupka uchodźców w stożkowych czapkach, spiczaste głowy ciasno przy sobie, szaty z suszonej cegły malowane w typowe dla Jai białe geometryczne wzory
[ Pobierz całość w formacie PDF ]