[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziś często mi się wydaje, że właściwie nie powinnam pisać ani słowa więcej.Może bym sobie oszczędziła dalszych komplikacji.Max przyjechał do Ashfield.Spotkaliśmy się na stacji Paddington, a później nocnym pociągiem ruszyliśmy do Devonu.Pod moją nieobecność zawsze coś musiało się wydarzyć.Rosalind przywitała nas jak zwykle wesoła i pełna animuszu, po czym rzuciła bombę.- Peter ugryzł Freddie’ego Pottera w twarz - obwieściła.Osobiście wolałabym po powrocie usłyszeć inną wiadomość niż ta, że mój drogocenny pies ugryzł w twarz drogocenne dziecko mojej drogocennej kucharki- zarządzającej domem.Właściwie to nie była wina Petera, tłumaczyła Rosalind.Ostrzegała Freddie’ego, żeby nie przysuwał twarzy do psa i nie bzyczał mu prosto w ucho.- A on się przysuwał i przysuwał, i bzyczał, więc Peter w końcu go dziabnął.- No tak - zgodziłam się - ale pani Potter raczej tego nie zrozumie.- Wiesz, nawet nie bardzo krzyczała.Chociaż zadowolona też nie jest.- Spodziewam się.W każdym razie Freddie zachował się superdzielnie.Zresztą, jak zawsze - dodała, lojalnie broniąc ulubionego towarzysza zabaw.Freddie Potter był młodszy od Rosalind o jakieś trzy lata.Uwielbiała na zmianę brać go pod skrzydła albo rozstawiać po kątach, odgrywać rolę łaskawej protektorki, jak również bezlitośnie tyranizować malca podczas ustalania, w co się będą bawić.-Całe szczęście - ciągnęła - że Peter do końca nie odgryzł mu nosa, prawda? Bo musiałabym taki nos znaleźć i jakoś przymocować z powrotem, naprawdę nie wiem jak.Chyba najpierw trzeba by wysterylizować albo co? Nie bardzo sobie wyobrażam sterylizację nosa.Przecież wygotować to go się raczej nie da.Trafiliśmy na jeden z tych niepewnych dni, które niby to zapowiadają słońce, choć znawcy pogody w Devonshire od razu zgadną, że będzie lało.Rosalind zaproponowała piknik na wrzosowiskach.Radośnie przyklasnęłam, a Max się zgodził i nawet wyglądał na uszczęśliwionego.Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że nie ułatwiałam życia przyjaciołom.Z sympatii do mnie musieli znosić chociażby ów optymizm względem pogody, tudzież nieuzasadnione przekonanie, że prędzej się przejaśni na wrzosowiskach niż w Torquay.Tymczasem rzecz się miała akurat odwrotnie.Co więcej, mój wierny morris cowley, typowy otwarty wóz „spacerowy”, byłwprawdzie wyposażony w podnoszony dach, lecz dach mocno już nadszarpnięty zębem czasu, toteż pasażerom siedzącym z tyłu woda nieprzerwanym strumyczkiem ściekała na kark.Ogólnie biorąc, pikniki z rodziną Christie stanowiły nader srogi test na przetrwanie.Ledwie zdążyliśmy odjechać kawałek, lunęło jak z cebra.Nie dałam się zniechęcić, opowiadałam Maxowi o licznych urokach wrzosowisk, które dostrzegał z niejakim trudem, a to z racji mgły zmieszanej z potokami deszczu.Ciężka to była próba dla mojego nowego przyjaciela ze Środkowego Wschodu.Musiał mnie naprawdę lubić, skoro wszystko przetrzymał, i to z uśmiechem na twarzy.Kiedyśmy wreszcie dotarli do domu, wysuszyli się, po czym znowu zamoczyli, tym razem w gorącej wodzie, długo graliśmy z Rosalind w przeróżne gry.Nazajutrz, jako że wciąż padało, okutani płaszczami spacerowaliśmy w deszczu razem z niepoprawnym Peterem, który zresztą znów był w najlepszych stosunkach z Freddiem.Wspaniale było znowu mieć przy sobie Maxa.Widziałam, jak bardzo się zbliżyliśmy, jak się rozumiemy prawie bez słów.Niemniej jednak następnego wieczora przeżyłam nie lada szok.Powiedzieliśmy sobie dobranoc, leżałam już w łóżku coś tam czytając, gdy naraz rozległo się pukanie i wszedł Max.W ręku trzymał książkę, którą mu pożyczyłam.- Dziękuję, bardzo mi się podobała - powiedział.Odłożył książkę, usiadł w nogach łóżka, przyjrzał mi się z namysłem, a potem oznajmił, że chce się ze mną ożenić.Żadna wiktoriańska panna wykrzykująca: „Och, panie Simpkins, to doprawdy niespodziewane!”, na pewno nie wyglądała na równie zaskoczoną jak ja.Naturalnie, większość kobiet doskonale wyczuwa pismo nosem, a już oświadczyny potrafi przewidzieć na miesiąc naprzód i rozegrać partię na dwa sposoby: albo zachowywać się tak podle i odpychająco, iż zalotnik się zniechęci, albo delikatnie doprowadzić go do wrzenia i tym samym przyspieszyć finał.Niemniej: „Och, panie Simpkins, to doprawdy niespodziewane!”, czasami bywa najzupełniej szczere.Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że coś takiego się zdarzy, czy w ogóle może zdarzyć z Maxem.Byliśmy przyjaciółmi i tylko przyjaciółmi.Bodaj z nikim dotąd nie zaprzyjaźniłam się tak prędko i tak blisko.Odbyliśmy całkowicie absurdalną rozmowę; nie ma co jej tutaj przytaczać w szczegółach.Wkażdym razie bez namysłu odparłam, że to niemożliwe.Dlaczego? - spytał.Z wielu powodów.Po pierwsze, ogromna różnica wieku.Owszem, przyznał, ale to nie problem, zawsze chciał się ożenić z kimś starszym od siebie.Nonsens, obruszyłam się, nic dobrego z tego nie wyjdzie.Na dodatek jest katolikiem.To też wziął pod uwagę, zresztą jak twierdził, wziął pod uwagę wszystko.Chyba jedyne, czego nie powiedziałam, to to, że nie chcę za niego wyjść, bo nagle sobie uświadomiłam, że małżeństwo z Maxem byłoby najcudowniejszą rzeczą na świecie.Gdyby tylko był starszy albo ja młodsza.Spieraliśmy się co najmniej dwie godziny.Stopniowo przełamał mój opór - nie tyle protestami, ile łagodną perswazją.Wyjechał nazajutrz z samego rana.Odprowadziłam go na stację.Na pożegnanie powiedział: -Wiesz co? W końcu za mnie wyjdziesz, tylko musisz mieć dużo czasu do namysłu.O tak wczesnej porze nie miałam siły znowu wytaczać argumentów.Powędrowałam do domu nieszczęśliwa i całkiem rozbita.Spytałam Rosalind, czy lubi Maxa.- O tak! Bardzo.Znacznie bardziej niż pułkownika R.i pana B.Nie da się ukryć, moja córka zawsze wiedziała, co w trawie piszczy, choć dobre maniery nie pozwalały jej mówić wprost
[ Pobierz całość w formacie PDF ]