[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Musi jechać, ma bilet w kieszeni.Tam na miejscu powtórzy seans i zadecyduje.Z kieszeni wydobył wybrudzoną paczkę tanich papierosów i łapczywie zaciągnął się gorzkim dymem.Wolno zasznurował worek i zarzuciwszy go na plecy ruszył w kierunku dworca kolejowego.Miasto budziło się.A może wcale nie spało? Pustymi o tej porze ulicami z rzadka przejechał samochód pełen butelek mleka.Ostatni zamiatacze ospale ciągnęli swoje wózki, wciąż migotały nie oglądane teraz przez nikogo neony.Tylko port jak zwykle nie spał.nie zasypiał nigdy.Wyczulonym uchem marynarza rejestrował skrzyp dźwigów, buczenie holowników.Gdzieś w głębi świadomości zapaliło się czerwone światło.Nie zdąży! Pociąg za dwanaście minut, a do dworca spory kawałek drogi.Przyspieszył kroku.W alei prowadzącej do dworca puścił się biegiem.Serce podchodziło do gardła, brak tchu.Szybciej!Kiedy wbiegł na peron, pociąg już ruszył.Worek zsunął mu się z ramienia, wlókł go za sobą, biegnąc.Jeszcze miał nadzieję, jeszcze wierzył.Ostatni wagon.Jeszcze jeden wysiłek.Skok.Błysk.Nie czuł bólu.Powoli zapadał się w ciemność świadom, że tak nie może się skończyć.Tam.ktoś.czeka.na.pomoc.Zbiegli się ludzie.Rosły policjant rozgarnąwszy gapiów pochylił się nad torami i zaklął dosadnie.Koła pociągu przeszły dokładnie w połowie ciała i marynarskiego worka.Z worka wysypały się czyste koszule.zdjęcia skąpo ubranych dziewcząt.Tuż obok, w okruchach zielonkawego tworzywa leżały szczątki butelki nie-butelki i jakieś poszarpane, błyszczące druciki czy cewki.Odrzucona na bok, daszkiem dotykając rozszerzającej się kałuży krwi leżała porządna, czysta czapka z haftowanym otokiem.Zbigniew Prostak - KOSMICZNA BALLADAPotężny grzmot rozdarł ciszę letniego wieczoru.Przetoczył się ogłuszającą falą nad dachami miasteczka, targnął koronami stuletnich dębów i umknął słabnącym echem w bezdroża pól.Jak ramiona znużonej kochanki rozchyliły się kratownice wsporników i smukła rakieta wolno ruszyła ku górze.Ciemność rozpłatana białym, oślepiającym płomieniem kłębiła się jeszcze w baniach dymu, a już wyrastać poczęła z niej igła blasku unosząca w nieboskłon ludzką myśl.Jeszcze tylko żarzyła się wiśniowo plama żaru na platformie startowej, jeszcze kładł się poziomo nad chmurami koralikowy pierścień dysz.I cisza wróciła nad kosmodrom i ciemność.Tylko w bunkrze kierownictwa lotów ekrany monitorów roboczych grały feerią świateł.Pochylały się czujnie sylwetki nad pulpitami pełnymi pulsujących świetlików i w słuchawkach narastał szum.To do człowieka mówiły gwiazdy, to mówił Kosmos.A człowiek zamknięty w ceramitowej skorupie Kosmolotu zdziwił się i przestraszył.On.Pan Wszelkiego Stworzenia, Władca Globu poczuł się nagle mały i słaby.Patrzył na oddalającą się Ojczystą Planetę i dziwił się niepomiernie.Ziemski Glob pod nim wirował majestatycznie i obojętnie, jak gdyby jego lądów nigdy nie dotknęła stopa ludzka.Jakże małe i nieważne są z tej odległości sprawy ludzi.Nie widać stąd wybuchów bomb, nie słychać jęków ginących, fanfar zwycięzców ni próśb zwyciężonych, i choćby wytężał aż do bólu oczy, choćby uciekał się do pomocy potężnych teleskopów, nie widać na Błękitnej Planecie linii zwanych Państwowymi Granicami.A może to sen? Może wcale nie ma ludzi, świata, globu? Jest sam, i rakieta i pęd?A na Pacyfiku błękitne fale obmywają złociste atole.W głębinach raf koralowych tętni kolorowe życie.Wiatr pachnący oceanem, upajający jak stare wino gnie smukłe czubki palm.i motyl przysiadł na ustach kwiatu i słońce jest, i ciepło.Na lazurowej czaszy nieba zawisł nieruchomy cień albatrosa i żółw wolno czołgał się po plaży znacząc wilgotny ślad.Na ekranach rakiety tkwi nieporuszenie czerń kosmicznej pustki i wbite w nią ćwieki gwiazd.Księżyc rozdęty w cętkach meteorytowej ospy, zimny i wrogi.Mgiełki odległych galaktyk, poświata Drogi Mlecznej i maleńkie tarczki Błądzących.Umilkły już silniki, stygną ż drżeniem wygasłe dysze i mróz - Władca Kosmosu zaciska lodowate dłonie na pancerzu Kosmolotu.Bezgłośnie drgają wskaźniki pokładowych przyrządów i skuszona brakiem ciążenia fruwa nad głową zapomniana książka.Szumią w Tatrach ciemnozielone smreki i halny buszuje po połoninach.Białe plamy owczych stad i szczekanie psów.Zapach skoszonego siana ściele się na halach przemieszany z wonią butwiejących liści i igliwia ciągnących od boru.Zapada czerwone słońce za postrzępione grzbiety gór, echo niesie perlisty dźwięk dzwonków i daleki gwizd lokomotywy.Kończy się letni, pracowity dzień.Człowiek zakuty w zbroję dwudziestego wieku, kosmiczny skafander, w kokonie rakiety przemierza międzyplanetarne szlaki.Twardy, zdecydowany na wszystko.Gna Go nieposkromiona ciekawość.Tak jak jego przodkowie musieli przekonać się co kryje za sobą wysoka góra, szerokie morze, tak i On musi postawić stopę na pustynnym kontynencie Marsa lub gorącej, mrocznej powierzchni Wenus.Musi! Bo jest Człowiekiem.bo żyje.Warczą na polach traktory i jak przed wiekami wrony kroczą po czarnych, tłustych skibach.Nad potokami, na rosochatych wierzbach zielenieją pierwsze, wiosenne listki i srebrne, aksamitne kuleczki bazi kłaniają się słońcu i wiośnie.Ziemia czeka na ziarno, ludzie na chleb.Na dachach wiejskich domostw las telewizyjnych anten, w oknach światło.Śmiech dziewcząt i szepty w zapadającym mroku.Smak pierwszych pocałunków.Olbrzymie czasze radiolokatorów czujnie omiatają przestrzeń wkoło rakiety.Ich uwadze nie ujdzie nawet najmniejszy okruch materii mogący zagrozić ceramitowemu pociskowi.Drzemią w groźniej gotowości ryjki dezintegratorów.Wirują odwiecznym ruchem bryły globów, pyłki w bezmiarze galaktycznej pustki.Niezmienne w odczuciu naszego czasu, trwające mgnienie oka w skali Wszechświata.Czymże jest wobec nich człowiek?Indianin z nad Rio Negro podniósł do ust kokosowy orzech.Rzeka toczy swoje ciemne wody, pełne życia zaklętego w ostrych zębach piranii i zielonych łuskach kajmana.Z głębi interioru niesie głuchy głos bębna, wre walka o byt.Ochrypłe pohukiwania papug i wrzaski małp.Opętańczo grzechocze grzechotka szamana, klaskają bose stopy w rytualnym tańcu.Bogowie niech dadzą łup.Życie to pokarm.Pokarm to walka.Obłęd lian, szaleństwo egzystencji i zgniły zapach orchidei.Szarpnęło rakietą.To przemówiły dysze.Rozpłatały pustkę bezgłośnym rakiem odrzutu.Na mgnienie oka rozjarzyły mroźną ciemność.Człowiek położył dłonie na przekładniach manewrowych.Uspokajająco drgały światełka na tablicy.Wszystko w porządku.Przecieków nie ma, promieniowanie w normie.Wszystko w porządku.Odpiął pasy zabezpieczające i popłynął ku wyjściu.Czas na posiłek.A po spopielonej, spalonej żarem słońca pustyni wlecze się garstka ludzi.Ludzi zjaw, ludzi upiorów.Ciągnie się za nimi długa linia wykropkowana padliną, zwłokami bawołów, psów i ich właścicieli.Już nie płaczą na wpół żywe dzieci i nie ma już pokarmu w piersiach kobiet.Oślepły oczy, ze spieczonych warg nie wydobędzie się już skarga.Jeść!.Wody?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]