[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Thalis z wrażenia zaniemówiła.– Wiem, dziewko.– Dziki wolno wymówił te słowa.Choć w wielkiej dłoni nadal trzymał cieniutki patyczek nadgarstka Salome, patrzył teraz w oczy Thalis.Pobladła administratorka Baszty stała bez ruchu, nie wiedząc, o czym rozmawiają obok.Gdy Thalis zobaczyła wpatrzone w nią czarne węgle źrenic, serce podjechało jej do gardła.– Pani Salome.– Nie obchodzi mnie, co mówiła ta stara krowa.Thalis się zakrztusiła.– Pani Salome.– Wyrwę jej rękę, jeśli jeszcze raz dotknie moich włosów.– Pani Salome.– Powtórz jej, słyszysz, kobieto? Powtórz wyraźnie.– Co on mówi? – Salome Jesabel nie wytrzymała.Głos jej nieznacznie drżał.– Ale jak to.? – Thalis nie ustawała.– Jak to tak, iść przed króla jak dzikus? Przecież pani Salome nie chciała zrobić niczego złego, przecież to tylko włosy, nie ma się czego obawiać, panie, przecież nic ci tutaj nie grozi.Wielkolud syknął.Thalis umilkła gwałtownie.Nie wytrzymała spojrzenia barbarzyńcy, speszona spuściła wzrok.– Co on mówi.? – ciszę przerwał drżący szept Salome Jesabel.– Ktoś mi wreszcie to powie?Mężczyzna milczał przez chwilę.– A więc niech tnie.Powiedz to tej starej krowie o obwisłych wymionach.– Thalis spłonęła rumieńcem.Barbarzyńca uwolnił dłoń kobiety, znów odwrócił się twarzą do okna.– Pani Salome.– Co.? Co powiedział ten dzikus? – Administratorka Baszty rozcierała nadgarstek.Głos jej nadal drżał, ale już nie ze strachu.Thalis znała ten błysk w oku: tak rodziła się wściekłość Salome Jesabel.– Nie, nic, pani! Naprawdę! Chciał tylko sprawdzić, czy to prawda, co mówią o miękkości skóry kobiet spoza Anthipodes.– I co.? – Pani Salome spojrzała podejrzliwie na służkę.– Jest zachwycony, pani, ale nie bardzo umie to okazać.– Thalis pokornie spuściła wzrok.– Powiedziałaś tej starej krowie, jaki robię jej zaszczyt? – wychrypiał odwrócony do okna wielkolud.Salome nie zwróciła uwagi na zdanie wypowiedziane obcą mową.– Dzikus.– parsknęła niby pogardliwie, ale Thalis nie dała się zwieść.Administratorka nieznacznym, uwodzicielskim gestem strząsnęła z czoła niesforny kosmyk włosów, długo układany, żeby tak wyglądał.Stanęła za wanną i ujęła w dłonie gęste włosy barbarzyńcy.Powoli się uspokajała.– Czego można się spodziewać po takim barbarzyńcy? Powiedziałaś chociaż, jaki robię mu zaszczyt?– Pani kornie dziękuje – rzekła prędko Thalis.– Postara się ci nie przeszkadzać bardziej niż to konieczne podczas reszty kąpieli, panie.Szczęknęły cicho nożyce, na ziemię spadły pierwsze czarne pukle.Wielkolud ani drgnął.Patrzył za okno.Thalis, oddychając z ulgą i czując, jak gruba koszula, mokra od potu, przykleja się jej do pleców pod mającą barwę piasku sukienką służby, ośmieliła się wyżej podnieść oczy.Salome Jesabel i barbarzyńca byli odwróceni plecami.Powędrowała wzrokiem za spojrzeniem wielkoluda.Szerokie, odsłonięte okno na drugim piętrze dormitorium wychodziło na miasto.Zaraz za parapetami przestrzeń uciekała gwałtownie, druga strona ulicy, niezwyczajnie jak na stolicę, nie była tu zastawiona wysokimi kamienicami, pnącymi się ostatnimi czasy coraz wyżej, widoku z okna nie mącił liszaj niskich magazynów o czarnych smołowanych dachach.Zaraz za oknem widać było wysokie słupy zwieńczonego mosiężnymi kulami dalekopatu, dzięki któremu Salome Jesabel, przy dobrej pogodzie zarówno tu, jak i za morzem, mogła czasem wymieniać myśli z hrabią Ervinem, kiedy kolejny miesiąc spędzał on na Anthipodes czy innym podobnym, zapomnianym przez cywilizowane kraje lądzie.Szeroki szpaler równo przyciętych drzew układał się równo w perspektywie kolejnej przecznicy.Niżej, pełne przepychu i odległych głosów, rozciągało się miasto.Ulice pełne ludzi i konnych bryczek.Matki w sztywnych czepkach wracają z targu, urzędnicy w czarnych surdutach i z dokładnie przystrzyżonym wąsem maszerują utwardzonym chodnikiem do domów.Nie wszystkie ulice są tak pięknie wyłożone brukiem jak Królewska, pomyślała Thalis, ale i to szybko się zmieni.Konny tramwaj, pobrzękując ostrzegawczo dzwonkiem, podjeżdża i zatrzymuje się na środku ulicy.Syczą płaskie drzwi, odciągane na zewnątrz skomplikowanym urządzeniem z wplecioną w nie pajęczyną almagestu.Kilka osób wychodzi, w urękawiczonych dłoniach trzymając lśniące czarno, co widać nawet stąd, laseczki, paru innych pasażerów wsiada.Gruby mężczyzna, ocierając chustką czoło pod czarnym cylindrem, kupuje od ulicznego sprzedawcy gazetę, struga ludzi przelewa się obok nich w obie strony.Po lewej, opływając Basztę, wije się coraz bardziej brudny, zaśmiecany przez wycieki z płaskodennych barek wąż rzeki.Obok są małe cukierenki i ozdobne fasady banku Kompanii Peaster.Mężczyzna z obwoźnego straganiku sprzedaje zatknięte na patyku wielkie prażone żuki valleio, grubo obsypane brunatnym cukrem, na które modę Kompania przywiozła z jednej ze swoich zamorskich wypraw.Daleko, ponad odległymi dachami kamienic i zakładów fryzjerskich, wypieranych przez manufaktury wielopokoleniowych zakładów rzemieślniczych, nowo otwartych piekarni i sklepików ze sztywnymi od krynoliny sukniami, wznosi się Pałac.Równo ułożone poziomy kolejnych pięter na szerokiej ścianie budynku bieleją jak warstwy tortu.Poruszane mechanizmami wspomaganymi almagestem wachlarze markiz nad pałacowymi oknami poruszają się nieznacznie, jak płetwy nieznanego morskiego organizmu, dostosowując swoje położenie do ruchu słońca.Oszołomiona widokiem Thalis potrząsnęła głową.Nawet na mnie, pomyślała, nawet na mnie stolica wciąż robi wrażenie.A on.? Pierwszy raz rzucony w zamęt takiej dżungli? Jednak barbarzyńca siedział nieporuszony.Wyglądał, jakby stanowił jedno z ciężką mosiężną wanną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]