[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pan wie tak dobrze, jak i ja, gdzie jest Kanaan.To jest życie… To wszyscy wiedzą, i to jest właśnie nieszczęście, że wszyscy wiedzą, bo prawda wszystkim wiadoma, choćby najwspanialsza była i boska, staje się banalną wiadomością w chwili, kiedy nie ma miny nadętej tajemnicy egipskich kapłanów.Przeciwko temu nikt nie poradzi, bo takie jest przykazanie ludzi; i dlatego od tej prostej prawdy odwraca się ze wzruszeniem ramion, bo jest zbyt prosta, odchodzi się z uśmiechem politowania od tego przeczystego źródła, bo jest – zbyt czyste wedle obłąkanego zaświadczenia wymędrkowanej tradycji, która nie miała jeszcze czasu obrosnąć mchem, a już umiera… Pan to wie, ja to wiem i wszyscy to wiedzą, ale nikt nie pójdzie w tę stronę pierwszy! Chcieliby może pójść w tę słoneczną stronę ci tylko, co – umierają, tylko że już nie mają sił, reszta idzie w stronę przeciwną, gdzie kilku obłąkańców kilku głupców, jeszcze więcej histrionów i dzieciuchów sadzi krzyże zamiast drzew, aby było gdzie wyć na nutę śmiertelnego psalmu, który jednakże przy dobrych chęciach i zapasie beztroskiego humoru można śpiewać bez szkody dla treści na nutę najweselszej piosenki.O, ludzie smutni! O, błazny tragiczne! O, minstrele w epokowych kostiumach! Komiwojażerzy melancholii i handlarze smętków! O, panie Tworowski! Czemu minęły już te czasy, kiedy można było strzelać do podłych aktorów! Do tych nędznych komediantów, którym się zdaje, że życie bez nich umrze, bo oni stwarzają życie.A życie, na bagno nie patrząc, szumi tak głośno, jak ocean nie szumi, i przelewa się wiecznie żywe i wiecznie wspaniałe, boskie, dumne i niczym niezmożone; niezgłębione życie, które z fal swoich urodzić może Wenus albo pochować w nich bohatera, jeżeli ziemia za małym dla niego grobem się okaże; wspaniałe życie, które ponad króle hojnie płazom perły wyrzuca ze swego łona; litościwe, bowiem krwią swoją poi pragnących, a łaknących ciałem swoim karmi jak Chrystus albo jak matka najlepsza; wieczyste, bowiem jednym skinieniem ręki strąca czoła z kolumn korynckich i jońskich, a oddechem w pył rozniesie piramidy; miłujące, bo żywoty rozdziela tam, gdzie była śmierć; i mściwe życie, bo płazy panu podobne przywiedzie do nóg swoich jak psy na postronku i w proch rzuci, ugnie i rozdepce… Gdyby tu weszło niespodzianie, tobyś pan na twarz upadł i wyłby pan z trwogi i ze śmiertelnego lęku, kajałbyś się i w piersi bił przysięgając fałszywie, żeś nigdy przeciwko niemu nie bluźnił! A pan bluźnił i pluł, i błotem je obrzucał, zapomniawszy, ze jeśli istnieje grzech, to istnieje jeden tylko: przeciwko duchowi życia.Każdy inny grzech, może nim jest, a może nim nie jest, jest odstępstwem od porządku, o którym oznajmienie wyryto na kamiennych tablicach albo wypisano na murze czy na ogrodowym parkanie, o to mniejsza, ale grzech przeciwko duchowi życia jest czymś, co wszystko gwałci na ziemi… I za to życie się mści tak strasznie, jak się nie mści żaden Bóg, żadne prawo i przykazanie, jak się piekło nie mści! Więc na kolana upadnij pan, na kolanach się czołgaj i całuj plugawymi wargami ziemię, bo może szło tędy i ślad z jego obuwia pozostał na ziemi.Weź pan wszystkie swoje księgi, pal pan i przy tym suchotniczym płomieniu śladów życia szukaj i skowycz jak pies zmiłowania; może gdzie jest w pobliżu, usłyszy, zmiłuje się i pójdzie spojrzeć na skowyczącego proroka i może ci tę łaskę uczyni, że ci w dłoni zgniecie serce i skonasz! Blum już jest szczęśliwy, boś mu własnymi rękami pomógł do ucieczki, a Blum uciekał przed życiem.Tylko ty!… jeszcze ty!…Panie Tworowski! życie się na was wszystkich pomści okropnie.Teraz was dotknęło ciężką ślepotą… Jak nocne ptaki nagle w słońcu oślepłe, szuka was cała gromada drogi, której z was żaden nie znajdzie, bo wasze wszystkie drogi prowadzą na cmentarz, na którym jednak nikt nie leży, na którym bielą się groby tylko symboliczne… Potem was najdzie ten strach przedśmiertny, który się rodzi na widok piorunowej burzy, i w tym śmiertelnym strachu będzie wasz koniec, podły koniec i – spraw to, życie! – jak na j prędszy.Ukorz się pan, płacz pan, panie Tworowski, płacz, twórco, któryś za dni swoich nie wylał jednej łzy prawdziwej, wij się w bólu, człowieku, któryś się ćwiczył w udawaniu bólu i obojętnie patrzył na ból cudzy.Powieś na kiju tę płachtę, która miała być twoją zwycięską chorągwią!Uczyń z tego wymiętego sztandaru, który miał powiewać nad trupem starego świata – straszak na wróble, a sam orz rolę, potem ją własnym krop i i krwią ze skroni, użyźnij wysiłkiem i męką, pręż krzyże, pług drewniany ciągnij po niwie wyschłej od pragnienia dżdżu, po tym zaniedbanym ugorze, co się stroił w kosodrzew i osty, a kiedyś dopiero, kiedyś, panie Tworowski, kiedy ci się od pracy straszliwej plecy w kabłąk wygną, zapragnij ciszy i modląc się szumem krwi – poemat napisz.A będzie to poemat, zrodzony z męki i ciszy błogosławionej, co wszystkich zachwyci i wszystkich do stóp twoich ugnie, pokrwawionych, podartych cierniami stóp… Przeżywaj życie i w słońcu się kąp, abyś wszystkie brudy z siebie zmył i oddechu się nauczył, bo oddychać nie umiesz; naucz się pan płakać nie rymem, lecz łzami, śpiewać nie słowem, lecz krwią, żyć się pan naucz nie głową, lecz sercem i stwarzać nie nerwami, lecz duszą.Panie Tworowski!Tworowski, jak by zupełnie nieprzytomny, nagle zsunął się z fotelu, tak że na prawym kolanie uklęknął, oczy zamknął, a palcami darł sierść dywanu, z głuchą pasją, jak by z rozpaczą; robił wrażenie obłąkanego przed atakiem furii.I nie zauważył, że jego straszny bohater podniósł się z fotela jak widmo, że twarz mu jeszcze bardziej blednąc poczęła zacierając rysy i że mrok go wchłaniał w siebie.I głosem jak by z grobu szeleścił:– Pan to wie i ja to wiem, to są rzeczy odwieczne… A ja je panu powtarzam dlatego tylko, abyś pan ujrzał, żeś pan jest tylko nędznik… nędznik…A potem pochylił się nad biurkiem i dziwnym, niesłychanym sposobem zginął w stosie kart rękopisu powieści Tworowskiego tak nagle, że zaszeleściły tylko niesamowicie.Jeszcze tylko echo ostatnich jego słów słychać było wśród śmiertelnej ciszy pokoju, jakiś pogłos daleki, nieokreślony szmer czy szum.W tejże samej chwili jedna ze świec, jak by westchnąwszy głęboko, blaskiem zabłysnęła jaśniej, kręgiem ostatnim światła jak okiem gasnącym przy skonaniu ogarnęła pokój i umarła bezgłośnie; a druga, jak by tym przerażona, zaczęła błyskać niespokojnie, rzucać gwałtownie płomieniem, aż mrok, dojrzawszy jej wysiłek, znienacka szeroką dłonią ją nakrył podstępnie, tak że tylko syknęła z bólu i zgasła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]