[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Powiedz mu! – ryknął, siadając gwałtownie, jakby nagle odzyskał siły.– I przestań mnie, kurwa, okłamywać! – Czarne oczy mierzyły Richarda wściekłym wzrokiem przez kilka sekund, a potem Mallory opadł na nosze, mamrocząc coś niezrozumiale.Chwila w pozycji siedzącej wystarczyła, by z mózgu odpłynęła ta niewielka ilość krwi, która krążyła jeszcze w jego żyłach.Dopiero gdy minęli drzwi oddziału, ludzie Steele’a podłączyli rannego do dwóch dużych zasobników z krwią.Minutę później reszta sprzętu znalazła się na miejscu.Tylko że ciśnienie krwi nie wzrosło.– Cholera, za dużo dziur – mruknął Richard.Jego zespół robił wszystko, by utrzymać Mallory’ego przy życiu, a chirurdzy naczyniowi pracowicie zamykali kolejne poszarpane arterie.Steele mógł teraz już tylko chwycić młodego policjanta za rękę.Pochylił się nad nim i ani na chwilę nie przestawał mówić.Z relacji wielu bliskich śmierci osób wiedział, że słuch wyłącza się jako ostatni ze zmysłów.– W porządku, Ted, nie będę dłużej chrzanił.Ktokolwiek jest ci bliski, może liczyć na moją pomoc, bo ty oddałeś mi syna, który jest mi najdroższy.Powiem twojej Cathy, jaki byłeś odważny i że myślałeś o niej.Ciśnienie krwi spadło poniżej poziomu wykrywalności.Puls zanikł.Krzyki ucichły z wolna, zmieniając się w pomruk.– Legion Pana.Legion Pana.Legion Pana.– szeptał Mallory.A potem umarł.Jedna z lekarek podjęła ostatnią próbę: rozcięła klatkę piersiową policjanta i zaczęła ręczny masaż serca.Richard odszedł.Wiedział, że to już koniec.– Co z jego narzeczoną?– Jest w Los Angeles w podróży służbowej – odparł McKnight.– Miał jeszcze kogoś?– Ojca.Jest już w drodze.– Wie?– Nie.Kiedy go wzywaliśmy, Mallory wciąż żył.Richard wpatrywał się w kubek nietkniętej kawy stojący na biurku w jego gabinecie.Pół godziny wcześniej to on gnał do swego syna, pełen najgorszych myśli.Teraz ten sam los spotkał innego ojca.Drgnął, targany mieszaniną ulgi, winy, żalu i wdzięczności.– Ja z nim porozmawiam – powiedział.McKnight, siedzący naprzeciwko, spojrzał na niego ołowianym wzrokiem, ale nie odezwał się.Steele spróbował uporządkować myśli.– Ted Mallory powiedział mi na chwilę przed eksplozją, że chyba wie, kto podłożył bombę, ale nie miał czasu na wyjaśnienia.Od razu się zorientował, że to bomba rurowa odpalana zdalnie, a nie przez ruch Cheta.– Zdalnie?– Tak.Takim samym pilotem, jakim się otwiera zamek samochodu.Detektyw pochylił się w jego stronę.– Mówił coś jeszcze?– Chyba nie.Dopiero po wybuchu, ale ja uznałbym to za bełkot.Mówił bez przerwy o „Legionie Pana”.– Co takiego?– Prosił też, żebym przekazał panu właśnie te słowa.Mówił: „Powiedz McKnightowi, że to Legion Pana”.Bardzo się interesował tą sprawą kilka godzin wcześniej, spisując moje zeznanie.– Jak to?– Wypytywał mnie o te bzdury, które wykrzykiwał napastnik w archiwum.Powiedziałem mu, że wrzeszczał: „Jestem żołnierzem Legionu Pana”, i to właśnie bardzo go zaciekawiło.Chciał wiedzieć, czy ten maniak użył dokładnie takich słów.– A niech mnie! – mruknął McKnight.Błysk w jego oczach natychmiast zatarł ślad zmęczenia, które wyzierało z nich jeszcze przed kilkoma sekundami.– O co chodzi? Czy te słowa coś znaczą? Moim zdaniem nie różniły się niczym od innych głupot, które wykrzykiwał ten świr.– Znaczą! Tylko że wszystko to jest bez sensu – dodał ciszej McKnight, wpatrując się intensywnie w przestrzeń, jakby pędził pośród własnych myśli z prędkością tysiąca mil na godzinę.Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Jo O’Brien zapukała i otworzyła drzwi.– Pan Mallory już jest – oznajmiła, wpuszczając szczupłego, żylastego mężczyznę o białych, krótko ostrzyżonych włosach wokół pokaźnej łysiny.– Co z Tedem? – spytał, rozpaczliwie wodząc wzrokiem od Steele’a do McKnighta i z powrotem.Takich chwil Richard bał się najbardziej.Wstrzymany oddech i oczekiwanie.– Proszę usiąść, panie Mallory.Obawiam się, że mam dla pana złe wieści.Dochodziła czternasta, gdy – upewniwszy się, że pielęgniarki umyły ciało i zakryły zmasakrowane nogi – powiódł ojca na ostatnie spotkanie z synem.Prowadził go z Jo O’Brien pod ramiona, drżącego i jakby niezdecydowanego.McKnight szedł tuż za nimi.Kiedy sędziwy mężczyzna spojrzał na bladą cerę i obwisłe rysy Teda, jego twarz jakby się zapadła, a z gardła wyrwał się okrzyk rozpaczy tak przeszywający, że dotarł do każdego zakątka oddziału, uciszając naraz wszystkie rozmowy.Po chwili McKnight odprowadził Mallory’ego do poczekalni, gdzie otoczyła go grupa funkcjonariuszy w granatowych mundurach.Wyrazy współczucia i słowa pocieszenia, wypowiadane półgłosem i z powagą, przypominały modlitwę.Richard zastanawiał się, czy powinien powiedzieć coś jeszcze Mallory’emu.Może o tym, komu Ted uratował życie? Rozstrzygnął ten dylemat, gdy postawił się na jego miejscu.Jak by się czuł, przyjmując kondolencje od ojca, którego syn przeżył za cenę śmierci jego syna? Umysł podpowiadałby mu może, że nie była to kwestia wyboru, ale w głębi serca targałaby nim bezsilna wściekłość.Nie, zdecydowanie lepiej będzie nie próbować, pomyślał.Po co pogłębiać jego rozpacz? Jeszcze będzie czas na rozmowę, kiedy szok minie.Wtedy może i Chet gotów będzie pocieszyć jakoś Mallory’ego, jeśli w ogóle można pocieszyć ojca, który stracił dziecko.Był coraz bardziej przygnębiony.Zastanawiał się nawet, czy przypadkiem nie stchórzył.Czy naprawdę próbował chronić ojca Teda Mallory’ego, czy może raczej siebie? Może usiłował się ukryć, zamiast stawić czoło sytuacji? Jakkolwiek było, raz już pokazał, że ma problem ze zdarzeniami, które ranią aż do kości.Uciekał wtedy, oszukując samego siebie na każdym kroku, a teraz wcale nie był pewien, czy nie powtórzy się tamten scenariusz.W końcu otrząsnął się z ponurych myśli.Dosyć tego, do cholery, stwierdził stanowczo.Skoro mnie tak poraziła śmierć Teda Mallory’ego, to jak przyjmie wiadomość Chet? Lepiej powiem mu sam, zanim usłyszy coś od pielęgniarek.Niech mnie diabli, jeśli pozwolę mu czuć się winnym, że przeżył.Nie zapowiadało się na to, że McKnight rychło pożegna Mallory’ego seniora.Rozmowę o Legionie Pana trzeba będzie przełożyć, pomyślał Steele.Dał detektywowi sygnał, że zadzwoni później, i wyszedł.Nie pojechał windą.Pobiegł na górę schodami i po paru minutach mijał już drzwi oddziału intensywnej terapii.Chet spojrzał na niego, nie ruszając się z miejsca.Siedział przy łóżku i trzymał Kathleen za rękę.Pomału wracały mu rumieńce, ale oczy miał czerwone od płaczu.Tuż za nim stała Lisa.Jej oczy wyglądały podobnie; szczupłe ręce oparła na ramionach chłopaka.W pobliżu klitki z parawanów spacerował policjant.– Mówiłeś, że nic mu nie będzie, że go uratujesz – odezwał się Chet, gdy Richard podszedł bliżej.W jego głosie nie było wyrzutu, a jedynie niedowierzanie, jakby chłopak myślał jeszcze, że jego ojciec jest niepokonany, przynajmniej jako szef oddziału nagłych wypadków.Kathleen uniosła sprawniejszą rękę na powitanie, palce drugiej zamykając wokół dłoni Cheta.Jej biała twarz, wciąż jeszcze prawie nieruchoma, wyrażała głęboki smutek.Richard podszedł do nich, objął oboje i sięgnął ręką ponad wąskimi ramionami Cheta, tak by przytulić i Lisę.W ciasnym kręgu znalazły się wszystkie osoby, które były mu naprawdę bliskie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]