[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrezygnowała z hiszpańskich i europejskich strojów na rzecz bardziej tradycyjnej garderoby.Dzisiaj miała na sobie prostą kimonową bluzę z manilskich konopi i czarną aksamitną spódnicę.Jej ramiona okrywała chusta wykończona koronką i gęsto pokryta delikatnym haftem.U nadgarstka wisiał mały wachlarz w mahoniowej oprawie, który otwierała co parę minut, wachlując się energicznie, raczej z nawyku niż z potrzeby.Jej twarz była zapadnięta i pokryta zmarszczkami jak pestka brzoskwini, ale ciemne, wilgotne oczy spoglądały czujnie i podejrzliwie.W dalszym ciągu kierowała gospodarstwem w San Teodoro i odbywała regularne spotkania z zarządcami majątku ziemskiego.Raz na kwartał dzierżawcy z dóbr położonych na północy przyjeżdżali zdać jej sprawę z comiesięcznych rachunków.Carriscant pociągnął łyk kawy i odstawił filiżankę, napój był podły - sączył go tylko po to, żeby jej zrobić przyjemność.Niewątpliwie zasmakowała ostatnio w tym napitku swoich przodków w ramach dalszego powrotu do korzeni.- Nie zapytałeś mnie, jak się czuję - odezwała się.- Co za pożytek z syna lekarza, jeżeli nie interesuje go stan twego zdrowia?- Bo widzę, że jest dobrze.Wyglądasz wspaniale.- Nie jest dobrze.Czuję się fatalnie od czasu śmierci Floriana.Wszystko się zmieniło od tego momentu, Floriano był jej majordomusem; zginął w czasie wojny.- Cóż, teraz mamy pokój - powiedział Salvador.- Życie wróci do normy.- Jak lekko wypowiadało się te słowa.Sam niemal w nie uwierzył.- Teraz wszyscy będziemy Amerykanami - powiedziała.- To może być interesujące.Co nie znaczy, że dożyję tej chwili.- Lepsze to niż to, czym byliśmy przedtem - rzucił bez przekonania.Popatrzyła na niego z pogardą.- Istniały też inne opcje, jak wiesz.Nie była to kwestia - „albo-albo”.- Realistycznie rzecz biorąc.- Znasz kogoś z nich? Americanos?- Bardzo wielu.Całkiem sympatyczni ludzie.Nie zapominaj, że wiem, jacy potrafią być sympatyczni -.powiedziała posępnie, odwracając się do okna.Ani jej, ani jemu nie trzeba było przypominać o dniu, kiedy kompania Trzeciego Ochotniczego Pułku z Wyoming odwiedziła San Teodoro.- Słuchaj, ja nie wojuję z Amerykanami - powiedział, - Z mojego punktu widzenia - z nielicznymi wyjątkami - robią tutaj same pożyteczne rzeczy.Przynajmniej próbują.Przedtem gniliśmy - zacofani, zaniedbani, niczym jakaś osiemnastowieczna hiszpańska prowincja.Sami hdalgowie i mnisi.To jest dwudziesty wiek, mamo.- Przerwał, widząc wyraz jej twarzy, i zmienił temat.- Jak twoje biodro?- Fatalnie.Ostatnia pora deszczowa to istna męczarnia.Coś okropnego.Pamiętam, że twój ojciec cierpiał na artretyzm.Myślałam wtedy, że robi z igły widły.Teraz wiem, jak to jest.Carriscant pomyślał o ojcu.O tym, jak mało go znał.Dobry człowiek - przyzwoity, rzetelny, nienarzucający się.Nagle zapragnął, aby ojciec żył, aby on mógł go zapytać o radę.Zaskoczyła go siła tego uczucia.Zatęsknił za nim boleśnie, aż go w piersi ścisnęło.Próbował odsunąć tę myśl jako absurdalną.„Ojcze, przestałem kochać swoją żonę i szaleję na punkcie nieznanej Amerykanki, co mam robić?”.- Kiedy wychodziłaś za ojca, czy twoja rodzina była temu przeciwna? - zapytał nagle.- Czy chcieli udaremnić wasz związek?- Dlaczego mieliby być przeciwni? Zdarzały się już wśród nas mieszane małżeństwa.Poza tym mój ojciec wiedział, że tego chcę i że nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać.- Oświecony człowiek.- Inteligentny człowiek.- Pogroziła mu wachlarzem.- La coeur a ses raisons que la raison ne connait point.- Po patrzyła na niego przenikliwie.- Kto to powiedział?- Eee.-.Wolter?- Pascal, głupcze.Wielki Pascal.Kiedy człowiek znajdzie się w takiej sytuacji, nic się nie da zrobić.Lepiej już iść za głosem serca.Przynajmniej jest szansa, że znajdzie się trochę szczęścia.- Rzuciła mu bystre spojrzenie.- Na jakiś czas w każdym razie.Carriscant zamyślił się, spoglądając na ogród.Pod drzewem kakaowym gołębie odprawiały swój godowy taniec - podrygujące, tokujące kule pierza.Podniósł się.- Muszę już iść - powiedział, podjąwszy nagle decyzję.- Idź, idź.Siedziałeś tu wystarczająco długo.Wracaj do swoich ukochanych Americanos.Uśmiechnął się, pochylając się i całując ją w policzek.Położył jej ręce na ramionach i poczuł przez materiał kruche kości.Ona ujęła jego głowę w swoje suche, powykręcane reumatyzmem dłonie i ucałowała go w czoło.- Do widzenia, mamo.I dziękuję.Jak zawsze przy pożegnaniu, nawiedziła go myśl, że jest owocem najdziwniejszego związku - nieśmiałego szkockiego inżyniera z Dundee i wojownicze], prowincjonalnej dziedziczki - mestizy z południowego Luzonu.Nic dziwnego, ze czasami nie mógł pojąć samego siebie.- Co to znaczy „dziękuję”? Wszystko u ciebie w po rządku? - zapytała.- Czy coś jest nie tak?- Nie, skądże.- Chyba nie wyjeżdżasz znowu za granicę? Ostatnim razem tak strasznie długo to trwało.Niedługo umrę, wtedy będziesz mógł jechać, dokąd zechcesz.- Nie, nie, nigdzie nie wyjeżdżam.Zostaję tutaj.- Uważaj na siebie.I możesz następnym razem przywieźć ze sobą tę swoją żonę.Nie będę dla niej niemiła.- Zrobię to, ucieszy się.- Ucałował ją jeszcze raz i wyszedł.Ruszając spod do mu, pomachał ręką w stronę drobnej postaci, stojącej na.werandzie.Powóz toczył się aleją w stronę San Teodoro, na przemian w słońcu i w cieniu drzew.Salvador czul, jak plecy mu się prostują, a pierś rozszerza.Nieodrodny syn Archibalda Carriscanta, myślał już o tym, co miała mu przynieść przyszłość.Lekki wietrzyk niósł skądś zapach melasy.Przez rzekę Strzępy mgły unosiły się, tańcząc i wirując, nad taflą mętnej, szarozielonej wody.Mały, płaskodenny prom kursujący przez Pasig przybił do nabrzeża na nółnocnego brzegu rzeki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]