[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– O!– Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? – rzuciła z pasją w głosie, ale to nagłe wzburzenie opuściło ją równie szybko, jak przyszło.– Myślisz, że nie żyje? – zapytała nieco spokojniej.– Przypuszczalnie – odparłem po chwili.– Mój Boże, miałam cię za kogoś innego – powiedziała z wyrzutem.– Jesteś rzeczywiście zimnym człowiekiem.Dopiero co zostawiłeś go na pewną śmierć i nic cię to nie obchodzi.– To, co czuję, jest moją sprawą.A poza tym była to decyzja Fallona, którą sam podjął.– Ale ty to wykorzystałeś.– Tak jak i ty – zwróciłem jej uwagę.– Wiem – zgodziła się strapiona.– Wiem.Ale nie jestem mężczyzną, nie potrafię zabijać ani walczyć.– Ja też nie zostałem do tego stworzony – powiedziałem kwaśno.– Nie tak jak Gatt.Ale gdybyś musiała, Katherine, zabiłabyś.Tak jak każdy z nas.Jesteś człowiekiem, a więc mordercą z definicji.Wszyscy potrafimy zabijać, tyle że niektórych trzeba do tego zmusić.– I nie wydawało ci się, że powinieneś bronić Fallona? – zapytała spokojnie.– Nie, wcale mi się tak nie wydawało – odpowiedziałem równie spokojnie.– Gdyż broniłbym nieboszczyka.Fallon o tym wiedział.Katie, on umiera na raka.Wiedział o tym już w Mexico City, dlatego też był tak cholernie nieodpowiedzialny.A teraz dręczą go wyrzuty sumienia.Chciał się pojednać z samym sobą.Czy sądzisz, że powinienem był odebrać mu tę możliwość, chociaż wszyscy i tak umrzemy?– O, Boże! – westchnęła cichutko.– Nie wiedziałam, nic nie wiedziałam.– Przepraszam.– Poczułem się zawstydzony.– Trochę mi się pomieszało.Zapomniałem, że przecież nie miałaś o tym pojęcia.Fallon powiedział mi to tuż przed atakiem Gatta.Wracał do Mexico City, by umrzeć w ciągu trzech miesięcy.Nieciekawa perspektywa, prawda?– A więc dlatego tak trudno było mu stąd wyjechać – jej głos przeszedł w szloch.– Widziałam nieraz, jak przyglądał się temu miastu, jak gdyby był w nim zakochany.Głaskał rzeczy, które stąd wydobyliśmy.– Zachowywał się jak człowiek, który żegna wszystko, co kochał.Na jakiś czas zamilkła, po czym powiedziała:– Przepraszam, Jemmy, przepraszam za to, co usłyszałeś ode mnie.Dużo bym dała, żeby móc to cofnąć.– Zapomnij o tym.Zająłem się umocowywaniem przewodu, a następnie zacząłem się zastanawiać, co mam z nim począć.Przeciętny nurek nie uczy się na pamięć tabel admiralicji, a ja nie należałem do wyjątków.Jednak ostatnio sporo z nich korzystałem, szczególnie w odniesieniu do głębokości cenote, i mniej więcej orientowałem się, o jakiego rzędu wielkości chodziło.Wcześniej czy później musieliśmy wypłynąć na powierzchnię, a to oznaczało postoje dekompresyjne po drodze.Niedawno spędziłem godzinę na poziomie trzydziestu metrów i wróciłem na dwadzieścia dwa.Obliczyłem, że godzina odpoczynku w pieczarze załatwia sprawę dekompresji na drodze z dna cenote.Azot zaczął się już stopniowo uwalniać z tkanek bez wydzielania pęcherzyków.Pozostawał jeszcze powrót na powierzchnię.Im dłużej siedziałem w pieczarze, tym więcej czasu potrzebne było na dekompresję, a czas ten był ściśle ograniczony ilością powietrza w butlach złożonych na dnie cenote.Byłoby niefortunnie, łagodnie mówiąc, gdyby powietrze skończyło się w momencie osiągnięcia poziomu na przykład sześciu metrów.Pozostałby wtedy żałosny wybór pomiędzy pozostaniem w wodzie i uduszeniem się a wypłynięciem i chorobą kesonową.Problem tkwił w tym, że nie wiedziałem, ile powietrza pozostało w butlach.Te sprawy załatwiał Rudetsky, a teraz raczej nie miałem możliwości, by go o to zapytać.Zaryzykowałem więc, przyjmując za punkt wyjścia do dalszych obliczeń, że były wypełnione do połowy.Pewną rezerwę stanowiły też butle Katherine, w przeciwieństwie do moich – prawie pełne.W końcu obliczyłem, że jeśli spędziliśmy w pieczarze niewiele ponad trzy godziny, to na dekompresję trzeba będzie przeznaczyć godzinę i trzy kwadranse.Dawało to w sumie pięć godzin od chwili, kiedy skoczyliśmy do cenote.Możliwe, że w ciągu tych pięciu godzin na górze coś się zmieni.Uśmiechnąłem się lekko.Trochę optymizmu nie mogło zaszkodzić, sfrustrowany Gatt mógł się nawet zastrzelić.Sprawdziłem czas, gratulując sobie, że nabrałem zwyczaju ciągłego noszenia zegarka do nurkowania, wodoszczelnego i odpornego na ciśnienie.Byliśmy na dole od półtorej godziny, pozostawało więc drugie tyle do opuszczenia pieczary.Wyciągnąłem się na twardej skale.Musiałem pamiętać, by trzymać przewód.– Jemmy!– Tak.– Nikt oprócz mojego ojca nie mówił do mnie Katie.Tak nazywał mnie tylko ojciec.– Tylko nie traktuj mnie jak kogoś w rodzaju ojca – burknąłem.– Nie będę – przyrzekła solennie.Zgasło światło.Bez jakiegoś desperackiego migotania, jak przy wyładowujących się bateriach, ale tak nagle, jakby przekręcono wyłącznik.Katherine krzyknęła wystraszona, więc zawołałem:– Uspokój się, Katie! Nie ma się czym przejmować.– Czy to wyczerpały się baterie?– Prawdopodobnie – powiedziałem, choć dobrze wiedziałem, że to nieprawda.Ktoś celowo wyłączył światło albo został przerwany obwód.Spowijała nas teraz ciemność jak wilgotna, czarna zasłona.Mrok jako taki nigdy nie napawał mnie lękiem, wiedziałem jednak, że niektóre osoby są szczególnie podatne na jego działanie, wyciągnąłem więc rękę.– Katie, chodź tutaj.Nie oddalajmy się zbytnio od siebie.Poczułem jej dłoń na swojej.– Mam nadzieję, że to się nigdy nie stanie.Rozmawialiśmy bez końca w ciemnościach pieczary, mówiliśmy o wszystkim, o czym się dało: o jej ojcu i jego pracy w college’u, o moich sportach – szermierce i pływaniu, o farmie Hay Tree, o Wyspach Bahama, o mojej przyszłości, o jej przyszłości i.o naszej przyszłości.Spowijający nas mrok zatarł w nas chyba granice rozsądku, bo zapomnieliśmy o wszystkim, wierząc, że mamy jakąś przyszłość.– Czy pamiętasz, z której strony nadszedł ten gwałtowny wiatr? – zapytała w pewnym momencie Katherine.– Jaki wiatr?– Zanim pobiegliśmy do cenote.Znowu wróciłem do krwawego, ponurego świata tam, na górze.– Rider mówił mi, że nad morzem był huragan.Może skręcił w głąb lądu.Tyle tylko wiem, że uważnie nasłuchiwał prognoz pogody.– Wydawało mi się, że rozbicie helikoptera i nagonka w lesie zdarzyły się przed wiekami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]