[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zadowolony ze spotkania z dziewczyn¹?To by³ Abraham, wygl¹daj¹cy jak ofiara marszu przez d¿unglê z ludo¿ercami nakarku.Z jakiegoœ niepojêtego po­wodu pozby³ siê zarówno kurtki, jak i koszuli,obna¿ywszy koœciste ramiona i rozroœniêt¹ klatkê piersiow¹.- Mam nadziejê, ¿e uda mi siê do niej wróciæ - powie­dzia³ Garraty.- Nadziejê? - Abraham uœmiechn¹³ siê.- No, te¿ zaczy­nam sobie przypominaæ, cooznacza to s³owo.- To by³a za­maskowana pogró¿ka.- Kto odpad³? Tubbins?Garraty wytê¿y³ s³uch.Dociera³ do niego tylko niezmien­ny ryk t³umu.- Chyba tak.Kl¹twa Parkera poskutkowa³a.- Wci¹¿ sobie powtarzam - rzek³ Abraham - ¿e nie mu­szê nic wiêcej, tylkostawiaæ jedn¹ nogê przed drug¹.- No.Abraham sprawia³ wra¿enie zak³opotanego.- Garraty.ciê¿ko mi to powiedzieæ.- O co chodzi?Abraham zamilk³ na d³u¿sz¹ chwilê.Na nogach mia³ wielkie solidne Oksfordy,które wydawa³y siê koszmarnie ciê¿kie (stopy Garraty'ego by³y teraz bose,zziêbniête i po­kaleczone).Stukota³y i szura³y na drodze, rozleg³ej teraz natrzy pasy.T³um nie by³ ju¿ tak g³oœny ani przera¿aj¹co bliski jak zaraz zaAugusta.Zak³opotanie Abrahama wzros³o.- Francowata sprawa.Po prostu nie wiem, jak to powie­dzieæ.Zdziwiony Garraty wzruszy³ ramionami.- Po prostu powiedz.- No wiêc, tak.Postanowiliœmy coœ.My, wszyscy, któ­rzyœmy zostali.- Mo¿e zagraæ w scrabble'a?- ¯e sk³adamy.przyrzeczenie.- Tak?- ¯adnej pomocy nikomu.Albo dasz radê sam, albo nie dasz rady.Garraty wbi³ wzrok w ziemiê.Zastanawia³ siê, ile czasu minê³o, od kiedy by³g³odny, i ile czasu minie, zanim zemdle­je, jeœli czegoœ nie zje.Myœla³ o tym,¿e Oksfordy Abrahama s¹ jak Stebbins - te buty mog³y zanieœæ go st¹d do mostuGolden Gate w San Francisco i nawet sznurówka by nie pêk­³a.przynajmniej takwygl¹da³y.- To strasznie bezduszne przyrzeczenie - powiedzia³ wreszcie.- Tak siê z³o¿y³o, ¿e to strasznie bezduszna sytuacja.- Abraham nie patrzy³ naniego.- Rozmawia³eœ o tym ze wszystkimi innymi?- Jeszcze nie.Tylko z kilkunastoma.- Tak, to prawdziwa franca.Widzê, jak ciê¿ko ci o tym mówiæ.- Raczej tak.- Co oni na to? - Wiedzia³, co powiedzieli, bo co niby mieli powiedzieæ?- S¹ za.Niedaleko szed³ Baker ze spuszczon¹ g³ow¹.Przemoczo­ny do suchej nitki.Zamiata³ dziwnie biodrem.Lew¹ nogê mia³ sztywn¹.Nagle Garraty spyta³ Abrahama:- Czemu zdj¹³eœ koszulê?- By³a ze sztucznego materia³u, skóra mnie swêdzia³a, jakbym dosta³ pokrzywki.Mo¿e jestem uczulony, sk¹d mam wiedzieæ? Co ty na to, Ray?- Wygl¹dasz jak pokutnik.- Co ty na to, Ray?- Mo¿e jestem coœ winien McVriesowi.- McVries by³ na­dal blisko, ale niewiadomo, czy we wrzawie t³umu s³ysza³ tê rozmowê.No, McVries, powiedz mu, ¿e nie jestem ci nic winien.Mów, ty sukinsynu! -ponagla³ Garraty w myœlach.Ale McVries nie nie powiedzia³.- Dobra, mo¿ecie mnie wliczyæ.- Super.Teraz jesteœ zwierzêciem, brudnym, zmêczonym, g³upim zwierzêciem.Uda³o ci siê.Wyprzeda³eœ wszystko, co mia³eœ.- Jak spróbujesz komuœ pomóc, nie mo¿emy ciê zatrzy­maæ.To sprzeczne zregulaminem.Ale wykluczymy ciê.Bo nie dotrzyma³eœ s³owa.- Nie bêdê próbowa³.- To samo obowi¹zuje, jak ktoœ bêdzie próbowa³ pomóc tobie.- Yhm.- To nic osobistego.Wiesz o tym, Ray.Ale teraz bardzo jesteœmy temuprzeciwni.- GryŸ beton albo umrzyj.- Tak jest.- Nic osobistego.Wracamy do d¿ungli.Przez chwilê myœla³, ¿e Abraham siêwkurzy, ale on tylko g³oœno odetchn¹³.Mo¿e by³ zbyt zmêczony, by siê wkurzaæ.- Zgodzi³eœ siê.Trzymam ciê za s³owo, Ray.- Mo¿e powinienem uderzyæ we wznios³¹ nutê i powie­dzieæ, ¿e mojemu s³owu mo¿nazawsze ufaæ.Ale bêdê szcze­ry.Chcê zobaczyæ, jak dostajesz czerwon¹ kartkê,Abraham.Im wczeœniej, tym lepiej.Abraham obliza³ wargi.- No.- Masz dobre buty, Abraham.- Aha.Tylko ¿e s¹ ciê¿kie, cholera.Mo¿esz w nich ma­szerowaæ ile duszazapragnie, ale im dalej maszerujesz, tym bardziej ci ci¹¿¹.- Jeszcze siê taki szewc nie narodzi³, co by wszystkim do­godzi³, prawda?Abraham siê rozeœmia³.Garraty obserwowa³ McVriesa, który mia³ twarznieprzeniknion¹.Mo¿e s³ysza³.Mo¿e nie.Deszcz pada³ równo, prostopadle,mocniejszy teraz, zimniej-szy.Abraham mia³ skórê bia³¹ jak ryba brzuch.Bezkoszuli wygl¹da³ zupe³nie jak wiêzieñ.Garraty zastanawia³ siê, czy ktoœpowiedzia³ Abrahamowi, ¿e bez koszuli nie ma szansy przetrzymaæ nocy.Wygl¹da³ona to, ¿e zmierzch ju¿ siê zbie­ra.McVries? S³ysza³eœ nas? Sprzeda³em ciê,McVries.I co siê sta³o z nami, muszkieterami?- Ach, nie chcê tak umrzeæ - powiedzia³ Abraham.P³a­ka³.- Nie na oczachludzi, kiedy wyj¹ nad tob¹, ¿ebyœ wsta³ i przeszed³ jeszcze parê kilometrów.Tobezmózgowie.Po prostu bezmózgowie.Jest w tym tyle samo godnoœci, co wmongo³owatym idiocie, który dusi siê po³ykaj¹c jêzyk i wa­l¹c w pory.Ta rozmowa mia³a miejsce kwadrans po trzeciej.Do szó­stej tylko jeden dosta³czerwon¹ kartkê.Nikt siê nie odzy­wa³.Jakby zawi¹za³ siê spisek - udawali, ¿enic siê nie dzie­je, to wcale nie s¹ ostatnie chwile ich ¿ycia.Grupy - te¿a³osne szcz¹tki, jakie jeszcze przetrwa³y - rozpad³y siê zupe³­nie.Wszyscyprzystali na propozycjê Abrahama.McVries.Baker.Stebbins rozeœmia³ siê ispyta³, czy ma uk³uæ siê w pa­lec, ¿eby z³o¿yæ podpis krwi¹.Robi³o siê zimno.Garraty zacz¹³ siê zastanawiaæ, czy kie­dyœ naprawdê widzia³s³oñce, czy tylko sobie to wyœni³.Nawet Jan by³a teraz dla niego tylko snem -letnim snem o le­cie, którego nigdy nie by³o.A równoczeœnie widzia³ coraz wyraŸniej ojca.Ojca o gê­stej czuprynie ipotê¿nych ramionach.Ojciec by³ zbudowany jak obroñca futbolowy.Pamiêta³, jakpodrzuca³ go w górê, robi³ mu karuzelê, mierzwi³ w³osy, ca³owa³.Okazywa³mi­³oœæ.Ze smutkiem zda³ sobie sprawê, ¿e tak naprawdê wcale nie spotka³ siê z matk¹ weFreeport, ale ona tam by³a -w swoim marnym czarnym p³aszczu, „niedzielnym", naktó­rego ko³nierzu zawsze widaæ by³o ³upie¿, bez wzglêdu na to, jak czêsto my³ag³owê.Zapewne zrani³ j¹ g³êboko, ca³¹ uwa­gê poœwiêcaj¹c Jan.Mo¿e nawetzrobi³ to celowo.Ale to nie mia³o teraz znaczenia.To by³a przesz³oœæ.To by³ate¿ przy­sz³oœæ, która ju¿ siê pru³a, zanim jeszcze zosta³a utkana.Jesteœ coraz dalej, pomyœla³.Nigdy bli¿ej, tylko dalej, a¿ wyp³ywasz z zatokina ocean.Kiedyœ wszystko to wygl¹da­³o prosto.Wydawa³o siê zabaw¹ na sto dwa,a jak¿e.Poga­da³ z McVriesem i McVries powiedzia³ mu, ¿e uratowa³ go wy³¹cznieodruchowo.A potem, we Freeport, chodzi³o o to, ¿eby zapobiec obrzydliwoœci naoczach œlicznej dziewczyny, której nigdy nie pozna.Tak jak nigdy nie pozna¿ony Scram-ma z dzieckiem w brzuchu.Na tê myœl Garraty poczu³ na­g³y smutek.Od dawna nie myœla³ o Scrammie.McVries by³ doros³y.A dlaczego jemu nie uda³osiê wydoroœleæ?Wielki Marsz trwa³ dalej.Miasteczka zostawa³y w tyle.Garraty wpad³ w melancholijny, dziwnie przyjemny na­strój, który nagle zosta³zburzony hukiem karabinów i ochry­p³ymi wrzaskami t³umu.Ze zdumieniem zobaczy³Colliego Parkera stoj¹cego na transporterze z karabinem w d³oniach.Jeden z ¿o³nierzy le¿a³ na drodze, wpatrzony w niebo pu­stymi oczami.Na œrodkuczo³a mia³ niebiesk¹ dziurê, osma­lon¹ na krawêdzi prochem.- Skurwiele! - krzycza³ Parker.Pozostali ¿o³nierze zesko­czyli z transportera.Parker spojrza³ po oszo³omionych za­wodnikach.- No, ch³opaki! ChodŸcie!Mo¿emy.Wszyscy gapili siê na Parkera, jakby przemawia³ w ob­cym jêzyku.A jeden z¿o³nierzy, który zeskoczyli, kiedy Par­ker wdrapa³ siê na transporter,wycelowa³ starannie i strze­li³ Parkerowi w plecy.McVries krzykn¹³ przeraŸliwie.Chyba on jedyny rozu­mia³, co siê sta³o, jak¹szansê zmarnowali [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl