[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To czy podzielam pańskie zdanie na ten temat, nie jest teraz ważne.Mam tylko jedną prośbę, niech pan wreszcie przejdzie do moich zadań.Chciałbym mieć to już za sobą.Clark wykrzywił lekko twarz.– Nie, to nie tak, panie profesorze.Nie miałem zamiaru udzielać panu jakiejkolwiek lekcji.Cały czas próbuję panu wyjaśnić pańską rolę.A że odpowiedzialność pana jest niezwykle duża, chciałem, żebyśmy rozmawiali na tej samej długości fali.– Dlatego musiał wzbudzić pan we mnie pozytywną motywację – Albert spuścił głowę i wciągnął powietrze głęboko do płuc.– Za wszelka cenę musimy zdobyć zaufanie Fastmana.Najlepiej będzie, jeśli pan da mu się poznać jako człowiek żyjący tylko dla nauki, człowiek, który nie chce i nie ma nic wspólnego z zakłamaną polityką.– To nie będzie trudne.Tak jest naprawdę – uśmiechnął się von Riddagshausen.– Tym lepiej.Nie musi pan grać – Clark wyglądał na odprężonego czy wręcz zadowolonego.Spojrzał na zegarek.– Myślę, że na razie starczy – dodał po chwili.– Jeśli omówiliśmy już wszystko – zaczął nieśmiało profesor – to mógłbym właściwie zaraz wracać do Frankfurtu, prawda? Bilety na koncert można przecież komuś odstąpić.Albert von Riddagshausen poczuł na sobie karcące spojrzenie Clarka.– Nie, panie profesorze! Mamy do omówienia jeszcze kilka szczegółów.Zobaczymy się później.Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proponuję, żebyśmy spotkali się na dole w barze albo restauracji.powiedzmy około siedemnastej? Będziemy mieli jeszcze prawie dwie i pół godziny do koncertu.Clark znowu spojrzał na zegarek.– Dwadzieścia po jedenastej – powiedział – pańska córka pokazuje pewnie naszemu gościowi Frankfurt.Naszemu?, pomyślał Albert von Riddagshausen.Nic jednak nie powiedział.Uznał, że nie miałoby to najmniejszego sensu.Clark włożył płaszcz i podniósł parasol.– Jak wiedzie się Sarze, panie profesorze? Skończyła już studia?– Do zobaczenia.Około siedemnastej – powiedział Albert krótko.Clark otworzył drzwi i wyszedł.Albert von Riddagshausen w telegraficznym skrócie przeanalizował odbytą rozmowę.Popatrzył w kierunku okna.Między posępnymi chmurami przebijało się teraz listopadowe słońce.Tak, pomyślał, to była dość jasna rozgrywka.Clark musiał za wszelką cenę udowodnić, kto tu jest decydentem.Odczekał pięć minut.Wziął ze stolika program wieczornego koncertu i podszedł do drzwi.Ostrożnie je otworzył i rozejrzał się.Na korytarzu nie było żywej duszy.Wyszedł, zamknął drzwi na klucz i poszedł piętro wyżej.Pokój 603 zwano w hotelu pokojem na wieży.Tak, to był dobry pomysł, pochwalił samego siebie.Tym razem naprawdę potrzebował drugiego pokoju.Otworzył drzwi i wszedł.Wnętrze wyglądało jak z XIX wieku rodem.Wąskie i długie, kojarzyło się z wagonem kolejowym.Było jednak bardzo przytulne.Właśnie na takie okazje, profesor przypomniał sobie słowa recepcjonisty i uśmiechnął się.Popatrzył na zegarek.Było dokładnie wpół do dwunastej.Podniósł słuchawkę i wykręcił numer sekretariatu Moniki.– Dzień dobry pani.Tu Albert von Riddagshausen – powiedział pogodnym głosem.– Chciałbym rozmawiać z żoną.– Pańska żona ma teraz ważne spotkanie, panie profesorze.Jeśli to bardzo pilne, to oczywiście połączę – usłyszał w słuchawce.– Nie, nie jest to takie pilne.Proszę powiedzieć żonie, że wieczorem zadzwonię do domu, około dwudziestej trzeciej.Niestety, muszę jeszcze dzisiaj zostać w Hanowerze.Jutro rano zaraz po śniadaniu wyruszę w drogę powrotną do Frankfurtu.Dzisiaj byłoby już trochę za późno.– Wszystko przekażę małżonce, panie profesorze.– Dziękuję pani.Do widzenia.Albert odłożył słuchawkę i zaraz podniósł ją znowu.Wykręcił numer recepcji.– Proszę o dzbanek kawy.do pokoju 603.dziękuję.Włączył radio i usiadł w fotelu.Tak, to był dobry pomysł.Następnym razem też weźmie drugi pokój! Ale czy w ogóle będzie jakiś następny raz? Potrząsnął głową.Norman Clark miał czelność go pouczać! Przeszło to jego wszelkie oczekiwania.On, Albert von Riddagshausen, powszechnie lubiany człowiek i ceniony fizyk, miał teraz wbrew swej woli brudzić sobie ręce znienawidzoną polityką.A w gruncie rzeczy chodzi tylko o władzę, o wykorzystanie wszelkich możliwych ustaw i przepisów do bezkarnego prowadzenia gangsterskiej działalności.Bo czym w końcu różni się polityka od zorganizowanej przestępczości? Czym różnią się Clarkowie od Don Corleonów? Chyba tylko tym, że Clarkowie są gorsi!David Fastman rozwiązał problem nadprzewodnictwa w wysokich temperaturach.Otworzył w ten sposób drogę do przesyłania energii prawie za darmo i do tego bez strat.Jeszcze do niedawna nikt nie wierzył, że jest to w ogóle możliwe.To oczywiste, że teraz każdy chciałby dysponować tym odkryciem.Jako jedyny.Clark wiedział, co mówi! Praktyczne wykorzystanie tej wiedzy dawało naprawdę możliwość panowania nad dzisiejszym światem, tak zależnym od energii.Tak! Clark miał rację mówiąc o wojnie bez strzałów i bez bomb.Wojnie, której wynikiem byłoby wprowadzenie jeszcze nowocześniejszej formy niewolnictwa, z którego już nie można się wyzwolić.Ciarki przeszły mu po plecach na samą tę myśl.Przed wielu laty czytał w jakimś popularnonaukowym piśmie wywiad z bardzo młodym wówczas Fastmanem.Fastman zastanawiał się, czy nie jest to prawo natury, że niszczy ona wszystko, co jej szkodzi.A że człowiek w pewnej fazie rozwoju stał się jej największym zagrożeniem, nie pozostało jej nic innego, jak pozwolić mu konsekwentnie się rozwijać w tym kierunku.Dawało to gwarancję, że człowiek zniszczy się sam.Profesor nie mógł przestać myśleć o żądaniach Clarka.Zaczęło go znowu mdlić.Wszystko działa na niego ze wzmożoną intensywnością, pomyślał.Wczorajszy alkohol, dzisiejszy Clark.Usłyszał pukanie.Wstał, podszedł do drzwi i ostrożnie je otworzył.Był to kelner z dzbankiem kawy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]