[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie mógł oderwać oczu od niezwykłego gościa.Przybysz był dość wysoki, barczysty, miał na sobie biały, płócienny garnitur i zamszowe buty.Wyglądał całkiem sympatycznie.W przystojnej, pociągłej twarzy uśmiechały się nieprawdopodobnie zielone, fosforyzujące oczy.Nos był chyba kiedyś złamany, policzki pokrywał jednodniowy zarost.Domniemany diabeł postąpił dwa kroki do przodu, zupełnie nie zważając na nakreślone święconą kredą linie i wyciągnął rękę.– Nazywam się Forfax.Demon Trzeciego Kręgu Otchłani.Możesz do mnie mówić Henry.Rozumiesz, na ziemskie okazje.Przyzwyczaiłem się.Nie przejmuj się, że nie uchodzi.W końcu Faust też nazywał Mefistofelesa Mef.Przyznał się kiedyś, po pijaku, w takiej jednej fajnej knajpce w Limbo.A tyś co za jeden? Masz jakieś imię?Miguel gapił się na wyciągniętą dłoń jak zahipnotyzowany.Nie potrafił wykrztusić ani słowa.Święta Panienko! – powtarzał w myślach.El Seńor to gringo!Forfax, odrobinę zmieszany, opuścił rękę.– Dobra – mruknął.– Za bardzo rozmowny to ty nie jesteś.Czekaj, sam się domyślę.Przymknął oczy, żeby lepiej skupić myśli.– Diaz! – oświadczył triumfalnie.– Miguel Diaz, co?Metys powoli skinął głową.– Tak – wykrztusił ochryple.Uśmiech demona pogłębił się.– No, znaczy, umiesz jednak mówić.W porządku, Diaz.Teraz powiedz, czego ode mnie chcesz? Żony kumpla? Pieniędzy? Sławy? Nie krępuj się, gadaj.W końcu po to mnie wezwałeś, prawda? No, więc czego pragniesz?Miguel wyprostował plecy, spojrzał wprost w oszałamiającą zieloność oczu diabła.– Sprawiedliwości – powiedział twardo.Gringo drgnął, zaskoczony.– Hej, chłopie – potrząsnął głową.– Nie jestem pewien, czy z tym akurat do mnie.Ale dobra, wal śmiało.Zobaczymy, co da się zrobić.I nagle, jakby przerwała się jakaś tama, z ust Miguela niepowstrzymaną falą zaczęły się wylewać słowa.Gorzka, smutna, przewidywalna historia życia zwykłego chłopaka, który miał niefart urodzić się półkrwi góralem.* * *Z dzieciństwa Miguel zapamiętał jedynie nędzę.Jego ojciec, kiedy przywędrował do miasta, nie miał nic i niczego nie umiał, nawet nakreślić liter swojego, skądinąd krótkiego, nazwiska.W rodzinnej wiosce był rybakiem, a co niby miał łowić w stolicy? Chyba trupy płynące rzeką.Matka pochodziła z gór, z plemienia, którego nazwy nawet nie dało się wymówić.Skórę miała czerwoną jak terakota, na głowie tkwiący nieustannie kretyński melonik.Przez życie kroczyła obojętnie, nieustannie pogrążona w łagodnym półśnie pod łaskawymi skrzydłami odwiecznej bogini imieniem Mama Koka.Czasami Miguel nie był pewien, czy matka w ogóle rozumie, co się wokół niej dzieje.Los obdarzyłby chłopaka jakąś nieprzebraną liczbą braci, gdyby nie to, że większość z nich umarła we wczesnym dzieciństwie.I tak zostało czterech oraz jedna siostra, opóźniona w rozwoju Maria Lucia.Miguel nie pamiętał, kiedy zrodziło się w nim głębokie postanowienie, że tak żyć nie będzie, że wyrwie się spod panowania beznadziejności, biedy i łaskawej Mamy Koki.Z pewnością wcześnie, ledwo zaczął cokolwiek rozumieć.I równie szybko pojął, że jedyna droga ucieczki wiedzie przez szkółkę dla biedaków, prowadzoną przez zasuszonego jak śliwka ojca Benedykta.Już po kilku miesiącach ten oddany ludziom, dobrotliwy staruszek pojął, że trafił mu się do oszlifowania wartościowy kamień.Miguel dosłownie pożerał wiedzę.Uczył się tak gorliwie, aż czasem bał się, że eksploduje mu głowa.W krótkim czasie odbiegał od reszty uczniów tak znacznie, że sędziwy nauczyciel przygotował dla niego indywidualny tok nauczania.Uciekał z domu, godzinami przesiadywał w kościele, słuchając kazań, wcale nie z religijnej gorliwości, ale po to, żeby nauczyć się mówić tak pięknie i uczenie, jak duchowni.W marzeniach widział się w roli oficera, urzędnika lub nawet księdza.Prawdę mówiąc, było mu wszystko jedno.Byle wspiąć się choć trochę w górę.Doskonale wiedział, że brak mu dostatecznej odwagi, żeby postawić na karierę w mafii narkotykowej, handlu żywym towarem, pornografii czy zwykłej gangsterce.Nie uśmiechała mu się pozycja szefa przestępczej organizacji.Za dużo stresu.Chciał coś spokojniejszego, pewnego.Nie marzył też, jak rówieśnicy, że kiedyś zostanie torreadorem, sutenerem bądź szulerem.Wcale nie dlatego, że dręczyły go jakieś moralne opory.Po prostu to też nie były bezpieczne zajęcia.Pozostawała więc tylko droga kościelno-naukowa.I jej poświęcił się bez reszty.Ponieważ nie pracował ani nie pomagał ojcu przy dorywczych robotach, w domu patrzono na niego niechętnie.Jako darmozjad często nie dostawał nic do jedzenia, czasami rozzłoszczona matka wyrzucała go wieczorem na ulicę, żeby spał pod gołym niebem.Jej terakotowa twarz marszczyła się wtedy z gniewu, przypominając popękany garnek.A Miguel dalej uczył się, jakby go diabli opętali.I wreszcie doczekał się nagrody za swoje wysiłki.Wzruszony postawą ulubieńca, stary ojciec Benedykt wkręcił go do przyzwoitej szkoły z internatem, powołując się na litość Boską i wszystkie swoje dawne znajomości.Wyżebrał dla wychowanka zwolnienie z czesnego i utrzymywał go przez cały okres nauki ze swoich skromniutkich dochodów.Młody Metys czuł się wśród bogatszych kolegów nieswojo.Wstydził się indiańskiego pochodzenia, ubóstwa, braku obycia i prostackiego akcentu.Przez kilka lat pobytu w szkole nie znalazł żadnych przyjaciół.Za to nauczył się wielu pożytecznych rzeczy.Na przykład, jak być elastycznym, żeby ugiąć się, a nie złamać.Szkolnych kolegów traktował z całkowitą obojętnością [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl