[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Starczył na okres dwa razy dłuższy, niż śmieliśmy marzyć, a tym samym byliśmy prawie uratowani.W najgorszym razie pozostawało jeszcze jedno wyjście, a mianowicie zatrzymanie się przy jednej z licznych wysp leżących na naszej drodze.Od przeszło sześciu tygodni psy były uwiązane na tych samych miejscach, które przypadły im w udziale zaraz po przybyciu na Statek.W ciągu tego czasu większość z nich oswoiła się dość dobrze i stała się całkiem przystępna.Uznaliśmy, że obecnie można już spróbować puścić je wolno.Byłaby to dla psów pożądana rozrywka i — co ważniejsze — sposobność zażycia ruchu.Prawdę powiedziawszy, liczyliśmy przy tej okazji na dobrą zabawę.Co to będzie za tumult, kiedy spuści się z uwięzi tę całą zgraję! Przedtem jednak należało psy koniecznie rozbroić.Przy nieuniknionych w tym wypadku walkach, na pewno niejeden trup musiałby pozostać na pobojowisku.Wobec tego wszystkie psy dostały na zęby rygle w postaci mocnych kagańców.Spuściliśmy je czekając, co z tego wyniknie.Początkowo nic się nie działo i wyglądało na to, że psy wyrzekły się wszelkiej myśli o zmianie dotychczasowego locum.Na koniec któryś wpadł na pomysł przespacerowania się po pokładzie.Zaprawdę lepiej by mu było wyrzec się tej przyjemności, bo teren okazał się mocno niebezpieczny.Niecodzienny widok biegnącego swobodnie psa zelektryzował w mgnieniu oka jego sąsiadów.Chyba z tuzin zwierząt rzuciło się na biedaka, który był na tyle nieostrożny, że pierwszy opuścił swe miejsce.Ach, jak cieszyli się napastnicy na myśl o tym, że zapuszczą kły w ciało grzesznika! Ale niestety! Zabawa nie poszła po ich myśli.Przeklęty zamek na szczękach uniemożliwiał gryzienie, co najwyżej udawało się wyrwać parę kłaków z futra napadniętego.Ta wstępna potyczka stała się hasłem do ogólnej bijatyki.Co za jazgot panował na statku przez kilka następnych godzin! Sierść fruwała w powietrzu, ale skóry pozostały całe.Niejednemu psu kaganiec uratował tego dnia życie.Tego rodzaju bójki są największą przyjemnością psów eskimoskich, które uprawiają ów sport z prawdziwą namiętnością.Można by się z tym pogodzić, gdyby nie szczególny zwyczaj rzucania się całą gromadą na jednego, upatrzonego na ofiarę.Pozostawione samym sobie psy nie ustąpią, dopóki nieszczęśnik nie wyzionie ducha.Przy takiej okazji nawet najcenniejsze zwierzę może być sprzątnięte na poczekaniu.Z tych powodów od pierwszej chwili staraliśmy się wszelkimi sposobami osłabić psią wojowniczość.Zwierzęta pojęły szybko, że ich bójki nie sprawiają nam szczególnej radości.Była to jednak wrodzona skłonność, której nie dało się całkowicie wykorzenić.W każdym razie nigdy nie było pewności, czy natura nie odniesie tu zwycięstwa nad wychowaniem.Wkrótce wiązaliśmy psy tylko na czas jedzenia.Było podziwu godne, jak dobrze umiały pozaszywać się w różnych kątach i zakamarkach statku, tak że o świcie nieraz nie było widać na pokładzie ani jednego psa.Rzecz jasna, że wynajdywały sobie zawsze takie miejsca, w których właściwie nie miały nic do szukania.Wiele korzystało na przykład z otwarcia luk, aby wskoczyć do przedniej ładowni, przy czym upadek z ośmiometrowej wysokości nie wydawał im się wcale przykry.Jeden z psów trafił nawet do maszynowni, gdzie znalazł sobie legowisko pomiędzy drążkami tłoków.Na szczęście dla gościa podczas jego pobytu maszyna nie została puszczona w ruch.Kiedy osłabły już pierwsze gorące walki, umysły psów zaczęły się szybko uspokajać.U naszych zabijaków można było zauważyć wyraźnie uczucie zawstydzenia, że ich wysiłki pozostały zupełnie bez rezultatu.Sport utracił swą główną siłę atrakcyjną, gdy okazało się, jak znikome są szanse na prawdziwie krwawą rozprawę.Po tym, co opowiedziałem tutaj o właściwościach psów polarnych, można by przypuszczać, że wzajemne stosunki tych zwierząt polegają tylko na nieustannej walce.Tak jednak nie jest.Wręcz przeciwnie — między poszczególnymi psami zdarzają się stosunki bardzo przyjacielskie, a przyjaźń ich bywa czasem tak serdeczna, że jeden nie może po prostu żyć bez drugiego.Jeszcze przed spuszczeniem psów zauważyliśmy, że kilka z nich nie wygląda tak dobrze, jak powinno; były one trwożliwe i bardziej od innych rozdrażnione.Nie przywiązywaliśmy jednak do tego ich stanu większej wagi i nikt nie zadał sobie trudu, aby zbadać jego przyczynę.Dopiero po spuszczeniu psów okazało się, jak miała się rzecz z tymi „melancholikami".Otóż były one zaprzyjaźnione z psami umieszczonymi w innej części pokładu i ta przymusowa separacja powodowała ich złe samopoczucie.Radość, jaką tacy przyjaciele objawiali przy spotkaniu, była wprost wzruszająca — zwierzęta wyglądały jak przemienione.W tych wypadkach, oczywiście, miejsca zostały zmienione w ten sposób, aby psy, które z własnej inicjatywy przyłączyły się do siebie, pozostały w jednej grupie.4 października „Fram" minął równik.Już sama świadomość, że jesteśmy na południowej półkuli, wy starczyła, aby wprawić wszystkich w podniosły nastrój.Szybko też zorganizowano z tej okazji małą uroczystość.Zgodnie ze starym zwyczajem przejście przez równik należy uczcić odwiedzinami samego Neptuna.Jeśli podczas obchodu statku groźny ten władca napotka kogoś, kto nie potrafi dowieść, że już dawniej przepłynął przez ową słynną linię, delikwent zostaje wydany niezwłocznie w ręce pachołków Neptuna, którzy go golą i chrzczą.Zabiegi te — dokonywane na ogół bez przesadnej delikatności — stanowią świetną rozrywkę i pożądane urozmaicenie w monotonii długich podróży morskich.Toteż wielu pasażerów „Frama" oczekiwało z utęsknieniem odwiedzin Neptuna.Niestety, tym razem władca mórz nie przybył; na naszym przepełnionym pokładzie po prostu nie było dla niego miejsca.Wobec tego zadowoliliśmy się świąteczną ucztą, której ukoronowanie stanowiły kawa, likier i cygara.Kawę wypiliśmy na przednim pokładzie, gdzie udało się uzyskać parę metrów kwadratowych przestrzeni dzięki większemu stłoczeniu psów.Nie brakło nam też rozrywek: orkiestra złożona ze skrzypiec i mandoliny, w składzie Prestrud, Sundbeck i Beck, odegrała z powodzeniem szereg utworów.Nasz doskonały gramofon także dał się słyszeć tego dnia po raz pierwszy.Właśnie w momencie, gdy rozbrzmiewały dźwięki walca z „Hrabiego Luxemburga", na schodach ukazała się autentyczna tancerka w masce na twarzy i w mocno podkasanym stroju.Ta nieoczekiwana zjawa z lepszego świata powitana została hucznym brawem.Oklaski nie osłabły i wówczas, gdy piękność zaprezentowała swoje kunszty taneczne.Za maską migała wprawdzie twarz porucznika Gjertsena, ale strój i tanieć były najzupełniej kobiece.Gramofon rozpoczął teraz amerykański „cakewalk" i jak na zawołanie ukazał się Murzyn we fraku i w cylindrze, z wielkim drewnianym trepem w ręku.Chociaż Murzyn był bardzo czarny, poznaliśmy w nim od razu pierwszego oficera.Już sam jego wygląd wywołał huraganowy śmiech, który przeszedł wkrótce w okrzyki zachwytu, gdy Murzyn zaczął grać na skrzypcach.Był on wprost prześmieszny.Trochę rozrywki w tym właśnie czasie bardzo się wszystkim przydało.Obecny etap podróży stanowił bowiem prawdziwą próbę cierpliwości.Możliwe, że byliśmy zbyt wymagający, ale w naszym przekonaniu pasat południowo-wschodni, na który czekaliśmy z dnia na dzień, stanowczo się spóźniał.Gdy wreszcie nadszedł, zachowywał się zupełnie nie tak, jak przystoi wiatrowi, cieszącemu się opinią najbardziej stałego ze wszystkich wiatrów.Jak na nasze wymagania, pasat ten był nie tylko zbyt ospały, ale ponadto pozwalał sobie na różne wybryki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]