[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie sprawi³oby mi radoœci, gdybymmusia³ rozpalaæ na nowo wilgotne drewno o zaraniu zimowego dnia.Rozgl¹dam siêbez poœpiechu po izbie, ciesz¹c siê cisz¹ i szarzej¹cym œwitem.Po drugie,spad³o mi ciœnienie krwi i czujê siê radoœnie, spokojnie, jestem w zgodzie zeœwiatem.Zrywam siê, by sprawdziæ, czy wszystko jest przygotowane, jak nale¿y.Moja jedyna troska to Lor.To tylko troska, nie niepokój.Dla mnie Wigilia jest wa¿niejsza, bardziej emocjonuj¹ca ni¿ samo Bo¿eNarodzenie, gdy¿ towarzyszy jej nieod³¹cznie czarodziejski nastrójoczekiwania, przepowiedni.Ws³uchujê siê, wczuwam siê w nastrój, Lor oddychaprzy mnie spokojnie.Ben wyci¹ga siê, przysuwaj¹c siê bli¿ej ognia.Obejmujeramionami krawêdzie ³Ã³¿ka.Ch³opiec œpi g³êboko, spokojnie, nie rzuca siê napos³aniu, nie zgrzyta zêbami, nie drêcz¹ go ¿adne koszmary, nie ssie palcaprzez sen.Myœlimy z radoœci¹, ¿e to nasza zas³uga.Kiedy by³ dzieckiem, nigdynie zasypia³ z p³aczem, nigdy nie pozostawiliœmy go samego, gdy tego niepragn¹³.Do siódmego roku ¿ycia przesypia³ pó³ nocy w naszym ³Ã³¿ku, zwykleprzytula³ siê do mnie.Nie przeszkadza³o mi to.Lubi³em, gdy obejmowa³ mnier¹czkami.Nie uwa¿am, ¿e dzieci powinny sypiaæ osobno.To nienaturalne.Przezpierwsze trzy lata po œlubie byliœmy doœæ m³odzi i g³upi, i podatni na wszelkienowinki.Nabraliœmy siê na rozpowszechniane wówczas teorie i uznaliœmy, ¿edzieci powinny sypiaæ oddzielnie.Teraz widzimy z bólem efekty naszej naiwnejwiary w tak zwany zimny wychów.Nasze starsze dzieci lunatykuj¹ i rzucaj¹ siêwe œnie.Ja spa³em g³êbokim, odœwie¿aj¹cym snem, kiedy zbli¿a³em siê doczterdziestki.Teraz zasypiam z trudem.Czasem nie pomaga mi zasn¹æ nawetmedytacja czy valium, ale ostatnio sprawy maj¹ siê wyj¹tkowo Ÿle.Przez okienko w suficie wdziera siê blask nowego dnia.Wszystko wskazuje na to,¿e niebo jest b³êkitne i czyste.Izba zaczyna wype³niaæ siê œwiat³em.Wstajê z³Ã³¿ka, wsuwam nogi w wyziêbione pantofle, zawi¹zujê pasek szlafroka.Nastawiamgrzejnik gazowy na najwy¿szy poziom i nape³niam wod¹ czajnik.Uwielbiamnalewaæ wodê do czajnika przez dziobek.Mo¿e nawet sprawia mi to pewnegorodzaju seksualn¹ przyjemnoœæ, pewnego rodzaju kompensacjê moich niepowodzeñmi³osnych z moj¹ ukochan¹.Zapalam piecyk i podgrzewam wodê do mycia.Skradam siê na palcach, by nieobudziæ Bena, odwracam dopalaj¹ce siê polano w kominku i dok³adam nowe.Sprawdzam temperaturê: Jest czternaœcie stopni Celsjusza.Za godzinê bêdzie wpokoju znów dwadzieœcia stopni.Podchodzê do drzwi i ods³aniam grube, czerwonedraperie, by spojrzeæ na termometr za oknem.Zaskakuje mnie widok jasnego,rozœwietlonego nieba nad oszronionymi drzewami.Przez delikatnie zarysowane,misterne ga³¹zki przeœwituje bia³ob³êkitne sklepienie.Zapar³o mi dech zzachwytu.Wytê¿am wzrok, by dojrzeæ przez zamarzniêt¹ szybê skalê na zewnêtrznymtermometrze.Dwadzieœcia dwa stopnie poni¿ej zera.S³oñce jeszcze nie wzesz³o.Sam nie wiem, czy mam obudziæ Lor i Bena, czy cieszyæ siê samotnie t¹szczególn¹ chwil¹.Nie mogê ich obudziæ.Musz¹ siê dobrze wyspaæ, gdy¿ póŸnymwieczorem udajemy siê na wigilijn¹ biesiadê do madame Calvet.Na dodatek ca³eto zamieszanie zwi¹zane z przyjazdem dziewcz¹t.Podejmujê egoistyczn¹ decyzjê.Ubierani siê po cichu.Wy³¹czam piecyk z gor¹c¹ wod¹.Wzuwam wysokie buty,wk³adam kurtkê, rêkawiczki, we³nian¹ czapkê.Ostro¿nie otwieram drzwi.Wychodzê, potem popycham je lekko, by zamknê³y siê za mn¹.Patrzê w lewo i odkrywam wspania³¹ lodow¹ rzeŸbê, któr¹ utworzy³ zamarzniêtywodospad.Kaskady zastyg³y w skrêconych, lœni¹cych formach jak przezroczystazabawka z cukru.Pn¹cy siê przy bramie œluzy bluszcz jest oszklony lodem,udrapowany przeœlicznie brzemieniem liœci, których zieleñ os³ania przejrzysteszkliwo.Nad przepustem wisz¹ olbrzymie sople, grube na trzy cale, d³ugie nacztery stopy - wspó³czesne stalaktyty.Przechodzê na oblodzon¹ werandê, wchodzêpo œliskich schodach na groblê, by spojrzeæ stamt¹d na staw.Zamarzniêta powierzchnia jest zupe³nie g³adka, bez jednej nierównoœci.Gdybymnie wiedzia³, ¿e jest zima, gdyby w jego doskonale spokojnej toni odbija³y siêzielone liœcie, móg³bym pomyœleæ, ¿e przespa³em przesz³o pó³ roku i wyszed³emprzed dom o szóstej rano w piêkny czerwcowy poranek.Wschodnia œciana dolinywci¹¿ zas³ania blask s³oñca.Nie ma chmur.Niebo jest takie czyste, pogodne, ¿ez trudem mo¿na by uwierzyæ, ¿e wiej¹ tutaj porywiste wiatry.Powtarzam sta³y letni rytua³.Stajê na palcach, próbuj¹c wyci¹gn¹æ siê jaknajwy¿ej, oczekuj¹c, ¿e to wspania³e niebo zni¿y siê ku mnie.W trosce o spokójœpi¹cej rodziny i s¹siadów, zwalczam pragnienie, by wydaæ niedŸwiedzi ryk.Czubkiem buta wykopujê z oblodzonej powierzchni grobli trzy ma³e, p³askiekamyki, dwa g³adkie, jeden chropawy.Podnoszê je.Kamienie ziêbi¹ rêce jaklód, nawet przez skórzane rêkawice.Ciskam z ca³ej si³y pierwszy chropawy kamykna lód, stoj¹c na ma³ym drewnianym pomoœcie, z którego w lecie wœlizgujê siê dowody, by pop³ywaæ przed œniadaniem.Minionego lata zsuwa³em siê z mostku do wody niemal bezszelestnie, staraj¹c siênawet nie plusn¹æ, by nie zak³Ã³ciæ po³owu wêdkarzom stoj¹cym od œwitu nadstawem.Dzisiaj pomost skrzy siê od szronu, ale nie jest œliski.Kamieñrozb³yskuje, tworz¹c ma³¹ szczerbê na powierzchni zamarzniêtego stawu, potemodbija siê i œlizga trzydzieœci lub czterdzieœci stóp.Lodowa tafla wydajedziwny wibruj¹cy trzask, który zdaje siê rozbrzmiewaæ echem gdzieœ podzamarzniêt¹ powierzchni¹.Znajomy naukowiec powiedzia³ mi kiedyœ, jak powstaje ten niesamowityprzenikliwy trzask, który powoduje, ¿e lód pêka na powierzchni z prêdkoœci¹wiêksz¹ ni¿ prêdkoœæ dŸwiêku.I st¹d ten akustyczny pog³os.Trudno w touwierzyæ, ale to czarodziejski dŸwiêk.Przytrzymuj¹c siê zwisaj¹cej ga³êzi drzewa, opuszczam nogê z pomostu, bysprawdziæ, czy lód jest mocny.Lód pêka, rysy rozchodz¹ siê promieniœcie odczubka mojego buta.Okazuje siê, ¿e lód ma zaledwie cal gruboœci.Biorê jeden zg³adkich kamieni i ciskani go tak, by œlizga³ siê po niewiarygodnieprzejrzystym lodzie.Kamieñ odbija siê, sunie prawie bez tarcia, niemal wnieskoñczonoœæ.Wtóruje mu pog³os pêkaj¹cego lodu.Kamieñ wci¹¿ œlizga siê, a¿wreszcie, prawie poza zasiêgiem wzroku, wpada w sitowie, trzciny i przybrze¿nebagno w odleg³ym koñcu stawu, potem zatrzymuje siê na jednym z kopczykówpi¿moszczurów.Trzymam w d³oni ostatni kamyk, czuj¹c jego lodowaty ch³Ã³d, który wysysa ciep³oprzez rêkawiczkê, jego kr¹g³oœæ.W³aœnie blask s³oñca zaczyna siê przebijaæbia³ym promieniem nad wschodni¹ œcian¹ doliny.S³oñce jest prawie bia³e, jakop³atek komunijny na obrazie osiemnastowiecznego malarza hiszpañskiego.Otoobjawia siê wszechpotê¿ny demon czasu.Czujê, jak przenika mnie przeczucie jegostraszliwej mocy.Jeœli rozmyœla siê o potêdze czasu, a ja robiê to bardzoczêsto i to czyni ze mnie filozofa, wtedy odczuwa siê, ¿e jest to jedno znajbardziej tajemniczych zjawisk, jakie znamy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]