[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A tymczasem pozwoli pan, chyba że ma pan szczególnie ważkie i prawnie uzasadnione powody, by jednak zatrzymać pana Martina w areszcie, że pana opuścimy, życząc dobrej nocy i dziękując za uprzejmość, o której nie omieszkam wspomnieć pańskim przełożonym, w szczególności zaś głównemu inspektorowi Salgado, który, jak pan wie, jest naszym wielkim przyjacielem.Sierżant Marcos drgnął, jakby chciał rzucić się na nas, ale inspektor go wstrzymał.Próbowałem spojrzeć mu w oczy, gdy Valera złapał mnie za łokieć i szarpnął.–Jazda – szepnął.Szybko ruszyliśmy długim i słabo oświetlonym korytarzem ku schodom prowadzącym na kolejny korytarz, by w końcu, minąwszy małe drzwi, znaleźć się w przedsionku na parterze.Przed budynkiem czekał na nas mercedes benz z włączonym silnikiem.Szofer, ujrzawszy Valerę, skoczył natychmiast, otworzyć nam drzwiczki.Pchnięty przez Valerę, znalazłem się w samochodzie.Poczułem ciepło skórzanej tapicerki.Valera usiadł obok mnie i stukając w szybę oddzielającą kierowcę od pasażerów, dał znak, żeby już jechać.Gdy samochód włączył się do ruchu na Via Layetana, Valera uśmiechnął się do mnie jak gdyby nigdy nic i wskazał na mgłę, która rozstępowała się przed nami jak zarośla.–Paskudna noc, prawda? – powiedział, najwyraźniej mając na myśli tylko pogodę.–Dokąd jedziemy?–Do pańskiego domu, oczywiście.Chyba że woli pan do hotelu lub…–Nie, nie.Jedźmy do mnie.Samochód jechał wolno w dół Via Layetana.Valera obojętnie patrzył na puste ulice.–Co pan tu robi? – zapytałem go w końcu.–A jak się panu wydaje? Reprezentuję pana i dbam o pańskie interesy.–Niech pan każe szoferowi się zatrzymać – powiedziałem.Szofer poszukał spojrzenia Valery w lusterku wstecznym.Mecenas pokręcił głową przecząco i nakazał mu jechać dalej.–Niech pan nie mówi głupstw, panie Martin.Jest późno i zimno, a ja odwożę pana do domu.–Wolę iść na piechotę.–Niech pan będzie rozsądny.–Kto pana przysłał?Valera westchnął i przetarł oczy w geście zmęczenia.–Ma pan dobrych przyjaciół – powiedział.– To w życiu bardzo ważne: mieć dobrych przyjaciół.A przede wszystkim ich nie tracić.Równie ważne, jak uświadomić sobie, kiedy zaczyna się podążać niewłaściwą drogą.–Czy przypadkiem nie chodzi o drogę przebiegającą przez Casa Marlasca przy ulicy Vallvidrera numer trzynaście?Valera uśmiechnął się cierpliwie, jak ojciec karcący krnąbrne dziecko.–Proszę pana.Proszę mi wierzyć, że im dalej będzie się pan trzymał od tego domu i od tej sprawy, tym lepiej dla pana.Proszę usłuchać przynajmniej tej rady.Kierowca przejechał przez Paseo de Colón i skierował się ku alei Born, ulicą Comercio.Wozy pełne mięsa i ryb, lodu i warzyw zaczynały gromadzić się przy targowisku.Czterech chłopców dźwigało odartego ze skóry i wypatroszonego cielaka, zostawiając za sobą ślady krwi i opary, które mogliśmy wdychać, jadąc obok nich.–W pięknej mieszka pan dzielnicy, panie Martin.I z pięknymi widokami.Szofer zatrzymał się na samym początku ulicy Flassaders i wysiadł z samochodu, by otworzyć nam drzwiczki.Mecenas wysiadł ze mną.–Odprowadzę pana do drzwi – powiedział.–Pomyślą, że jesteśmy parą zakochanych.Zagłębiliśmy się w cienisty wąwóz prowadzącej do mojego domu uliczki.Przy drzwiach mecenas podał mi dłoń z rutynową grzecznością.–Dziękuję za wyciągnięcie mnie stamtąd – powiedziałem.–Nie mnie powinien pan dziękować – odparł Valera, wyjmując z wewnętrznej kieszeni palta kopertę.Nawet w półmroku sączącym się z zawieszonej na murze latarni rozpoznałem odbitą na laku pieczęć anioła.Valera podał mi kopertę i, raz jeszcze skinąwszy na pożegnanie głową, wrócił do samochodu.Przekręciłem klucz w drzwiach i po schodach wszedłem do środka.Udałem się od razu do studia i położyłem kopertę na biurku.Sięgnąłem po nóż do papieru, otworzyłem kopertę i wyciągnąłem złożoną kartkę z pismem pryncypała.Drogi przyjacielu!Mam nadzieję, że list ten zastanie Pana w dobrym zdrowiu i takim nastroju.Zbieg okoliczności sprawił, że bawię przejazdem w Barcelonie i byłbym wielce rad, mogąc znaleźć się w Pańskim towarzystwie w ten piątek o siódmej wieczorem w sali bilardowej Circulo Ecuestre dla omówienia postępów w pracy nad naszym projektem.Serdeczne pozdrowienia zasyła oddany przyjaciel, Andreas Corelli Złożyłem kartkę z powrotem i schowałem ją do koperty.Zapaliłem zapałkę.Dwoma palcami chwyciłem kopertę za brzeg i zbliżyłem ją do płomienia.Patrzyłem, jak płonie, a lak roztapia się w szkarłatne łzy, kapiące ciurkiem na biurko, póki moich palców nie pokrył szary popiół.–Niech cię piekło pochłonie – wyszeptałem.Za szybami noc, ciemniejsza niż kiedykolwiek, zaczynała chylić się ku końcowi.36Siedząc w fotelu studia, czekałem świtu, który nie nadchodził, aż w końcu wściekłość zapanowała nade mną i wyszedłem na ulicę, gotów rzucić wyzwanie przestrodze mecenasa Valery.Panował przenikliwy chłód, który zimą poprzedza świt.Przechodząc przez aleję Born, usłyszałem jakby za sobą kroki.Szybko obejrzałem się, ale zobaczyłem tylko chłopców z targowiska rozładowujących wozy.Doszedłszy do placu Palacio, dostrzegłem światła pierwszego dziennego tramwaju czekającego na pętli wśród unoszącej się znad wód portowych mgły.Żmije niebieskiego światła iskrzyły między pantografem a przewodami.Wszedłem do tramwaju i zająłem miejsce z przodu.Ten sam konduktor co poprzednio sprzedał mi bilet.Powoli, jeden po drugim, wsiadało kilkunastu pasażerów.Po paru minutach tramwaj ruszył w trasę.Na niebie rozpościerała się sieć czerwonawych żyłek pomiędzy czarnymi chmurami.Nie trzeba było być poetą czy meteorologiem, żeby wiedzieć, że czeka nas zły dzień.Kiedy dotarliśmy do Sarria, dniało.Szare i anemiczne światło przygaszało wszystkie kolory.Ruszyłem pustymi uliczkami, kierując się w stronę podnóża góry.Co jakiś czas wydawało mi się, że znowu słyszę za sobą kroki, ale kiedy odwracałem głowę, nie było za mną nikogo.W końcu znalazłem się u wylotu zaułka prowadzącego do Casa Marlasca i zacząłem przedzierać się przez stosy szeleszczących pod moimi stopami liści.Powoli minąłem dziedziniec i wszedłem po schodach prowadzących do głównego wejścia, bacznie przyglądając się dużym oknom.Zastukałem trzy razy i cofnąłem się nieco.Odczekałem minutę i nie doczekawszy się żadnej reakcji, zastukałem ponownie.Usłyszałem, jak echo kołatki zanika wewnątrz budynku.–Dzień dobry! – zawołałem.Drzewa otaczające posiadłość zdawały się tłumić echo mojego głosu.Zacząłem kręcić się koło domu, doszedłem do pawilonu przy basenie i zbliżyłem się do oszklonej galerii.Zza niedomkniętych okiennic trudno było cokolwiek zobaczyć.Jedno z okien tuż przy oszklonych drzwiach do galerii było uchylone.Za szybą widać było zamkniętą zasuwkę.Wsunąłem rękę przez okno i przesunąłem zasuwkę.Drzwi ustąpiły, wydając metaliczny dźwięk.Kolejny raz spojrzałem za siebie i upewniwszy się, że nie ma nikogo, wszedłem do środka.W miarę jak moje oczy przyzwyczajały się do półmroku, zacząłem rozpoznawać przestrzeń.Podszedłem do okien i otworzyłem okiennice, żeby w środku zrobiło się nieco jaśniej.Rozdzierający ciemność wachlarz światła odsłonił całą salę.–Jest tu kto? – zawołałem.Usłyszałem, jak mój głos znika we wnętrzu domu niczym moneta spadająca w studnię bez dna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]