[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jaki to jeszcze drobiazg, ci moi chłopcy! Kiedy zaglądam do nich, by sprawdzić, czy zasnęli, kiedy leżą spokojnie, bez ruchu, czasami nie mogę uwierzyć, że tak małe istotki zajmują tak wiele miejsca w moim życiu.Gdyby leżeli pod liśćmi, nawet przykryci byle jak.Jakże łatwo byłoby ich nie zauważyć.„Gdyby leżeli pod liśćmi.”.Mrugam, próbuję skupić wzrok i nie dopuszczam do siebie tych słów.Nie potrafię się jednak opędzić od najróżniejszych straszliwych myśli, które mi przychodzą do głowy.Na przykład nie przestaję myśleć o tym bucie, bucie Kevina, porzuconym przy metalowej bramce dla koni.O tym, jak leżał otoczony taśmą policyjną, czekając na ekipę techniczną zajmującą się zabezpieczaniem dowodów rzeczowych.„Ekipa techniczna”, „zabezpieczanie dowodów rzeczowych”, „oddział K-9”, „mapa poszukiwań”.chcę, żeby te określenia zniknęły z mojego słownika.Kiedy Shoffler zarządza powrót do bazy, ani jedna osoba z ekipy nie ma zamiaru go słuchać.Wszyscy protestują, proszą o więcej czasu.- Nie chcemy się poddawać, Shoff - warczy do słuchawki przywódca naszej grupy, niejaki Rusty.- Poszukiwania idą pełną parą.Ustępuje jednak pod naciskiem detektywa.W pogotowiu czekają zmiennicy.Zmęczenie prowadzi do błędów.Świeże oko jest lepsze.- A poza tym - dorzuca Shoffler przerywanym przez zakłócenia głosem - mam do pogadania z panem Callahanem.W pomieszczeniu panuje bajzel, urządzono tu prowizoryczną kantynę, pełną plastikowych kubków, pudeł z pączkami i pizzą, butelek wody.Ladę biura rzeczy znalezionych zalegają sterty brudnych ubrań i butów.Na podłodze piętrzy się sprzęt łącznościowy, stosy pomarańczowych słupków drogowych, kamizelki z nalepioną taśmą odblaskową, mała góra oliwkowozielonych wełnianych koców, niewyjętych jeszcze z foliowych toreb.Czekając na zapowiedzianą rozmowę z detektywem, jestem tak wypompowany, że z braku energii nawet nie potrafię sobie wyobrazić, o czym mamy gadać i po co.Przecież nie o tym, że znaleziono chłopców (bo inaczej po co wysyłano by do lasu następną ekipę?), a nic oprócz tego mnie nie interesuje.Shoffler wsuwa mi wielką łapę pod ramię i mówi, że czas wracać do domu.Protestuję zawzięcie, lecz detektyw przypomina mi o dwóch sprawach.- Brak dowodów na to, że zostali uprowadzeni - oświadcza na wstępie.- Jest wprawdzie ten but, ale - wzrusza ramionami - nie może go pan stuprocentowo zidentyfikować.- Jestem pewny, że to but Kevina.- Jest pan pewny tylko dlatego, że syn nosił podobne i zaginął.- I był w tamtej okolicy, na turnieju.Shoffler kręci głową.- Ma pan pojęcie, ile dzieciaków przewija się tutaj co tydzień? Kto wie, od jak dawna ten but tam leży? Takie obuwie jest bardzo popularne.- Przestępuje z nogi na nogę.- Jeżeli faktycznie dzieci uprowadzono i porywacze zadzwonią z żądaniami, to nie nagrają się panu na sekretarkę.Będą chcieli gadać z panem osobiście.Potakuję.- Chcielibyśmy zainstalować w pana telefonie podsłuch, żeby móc ich namierzyć, a poszłoby nam o wiele szybciej, gdyby pan był na miejscu.inaczej będziemy musieli załatwić urzędowe papierki, dostarczyć je tym od podsłuchów, dać im klucze do pana domu, cały ten korowód.A jeśli pan tam będzie, uwiniemy się w parę godzin.- Zgoda.Przez chwilę wydyma wargi, przechyla głowę.- Po drugie tych wszystkich ludzi i śmigłowców - wykonuje zamaszysty ruch ręką - nie uda się utrzymać w tajemnicy.Prędzej czy później informacja się rozejdzie i w porannych wiadomościach.- Kręci głową.- Sam pan wie najlepiej.- Rozumiem - przytakuję.Oczywiście, że Shoffler ma rację.Sam powinienem na to wpaść, ale nie pomyślałem o tym.Aż do teraz.W rezultacie szeroko nagłośnionej niedawnej serii porwań i zniknięć dzieci rodzice w całym kraju i tak już są podenerwowani.Właśnie teraz w Kalifornii odbywa się proces w sprawie uprowadzenia i zamordowania pięciolatki.W tej atmosferze każde nowe zaginięcie dziecka wywołuje sensację w mediach jak kraj długi i szeroki.A z dziennikarskiego punktu widzenia zaginięcie Kevina i Seana jest prawdziwą żyłą złota - fotogeniczne bliźniaki znikają w samym środku rycerskiego turnieju, pośród dam w elżbietańskich kostiumach oraz panów w kubrakach i kaftanach.To nie będzie pierwsza lepsza wiadomość, to będzie sensacja na pierwszą stronę.- No i dobrze, i bardzo dobrze - cieszy się Shoffler.- Czas zwrócić się o pomoc do społeczeństwa.I do mediów, one to załatwią za pana, poinformują wszystkich.Przerywa i czeka na mój komentarz.Widzę, że według niego powinno mi coś zaświtać, ale nie mam pojęcia, do czego zmierza.W końcu podejmuje cierpliwie:- Ma pan chyba kogoś, kto nie powinien dowiedzieć się o tym z telewizji albo od jakiegoś reportera, który zadzwoni do domu?Chryste! Liz! Muszę powiedzieć Liz, co się stało.- Myślę, że powinien pan wrócić do domu.Gapię się na swoje buty.Liz.- Chris pojedzie z panem - ciągnie detektyw, ruchem głowy wskazując funkcjonariusza Christiansena.- Dam sobie radę - mówię.Najwyraźniej Shoffler uważa, że nie powinienem zostawać sam, ale na towarzystwo funkcjonariusza Christiansena nie mam najmniejszej ochoty.Detektyw puszcza moje słowa mimo uszu, skinieniem głowy przywołuje Christiansena i prowadzi nas do wyjścia.- Komórka ci nie siada? - pyta kolegę, który wyciąga telefon z futerału i otwiera klapkę.- Naładowana do pełna.Na zewnątrz panuje spokój.Słychać daleki szum samochodów na szosie.A także rytmiczne, wznoszące się i opadające brzęczenie cykad.Śmigłowiec odleciał, żeby uzupełnić paliwo.Przez chwilę wydaje mi się, że w oddali słyszę nawoływanie ludzi z ekipy poszukiwawczej, lecz naraz wiatr przemyka wśród liści i połyka ten dźwięk.Przechodzimy między gromadką zaparkowanych przed bramą samochodów osobowych i radiowozów.- No dobra - mówi Shoffler, tłumiąc ziewnięcie.- Zajmiemy się tu wszystkim jak trzeba.- Podaje mi rękę, klepie Christiansena po ramieniu i wraca na teren jarmarku.Przed nami majaczy olbrzymi pusty parking
[ Pobierz całość w formacie PDF ]