[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Chwytaj za swój koniec, Susan.Razem chwycili za sznury i po mulistym brzegu zsunęli tratwę na głęboką po biodra wodę.Chlupnęła pomiędzy nimi.Była dobrze wyważona, zanurzyła się nieco mniej niż do połowy.Camara wszedł za nimi, usta miał otwarte, zaczął rozpaczliwie szukać pętli i wreszcie, ku swojej uldze, znalazł.— Trzymać się mocno! — zawołał Jordan.Zanurzyli się w wodę, Susan i on uderzali każde wolną ręką.Przez kilka pierwszych sekund prąd był prawie niewyczuwalny.Ale wkrótce dał o sobie znać, atakując bezustannie mocnymi uderzeniami.Tratwa zaczęła podskakiwać i zbaczać z kursu, orząc głęboką bruzdę, to zanurzając się, to znów unosząc się i hamując nieco na powierzchni.Jordan spojrzał do tyłu i stwierdził, że oddalili się od brzegu o jakieś trzydzieści jardów.Tyleż prawdopodobnie ich zniosło, co było niepokojące.Rzeka zaczynała coraz bardziej pokazywać swą siłę.Woda burzyła się pieniście wokół tratwy.Siły trudne do przewidzenia starały się ją wydrzeć im z rąk, a sznury boleśnie kaleczyły ciało.Dudnienie porohów przytłumił narastający szum wody.Camara chlapał nogami po psiemu z wysoko uniesioną głową.Susan płynęła od strony górnego biegu rzeki i Jordan od czasu do czasu widział biel jej pracującego miarowo ramienia.Ich wspólne wysiłki stopniowo dawały coraz mniejsze rezultaty.Po każdych pięciu jardach Jordan miał wrażenie, że drugie tyle są znoszeni w dół.Tratwa podskakiwała teraz gwałtownie, usiłując porwać ich z sobą.Znajdowali się dopiero na jednej trzeciej szerokości koryta, nawet nie w głównym nurcie, a już odczuwali ogromne zmęczenie.Jordan zamknął oczy mobilizując resztki swych słabnących sił; na próżno.Starał się krzyknąć, podnieść na duchu Susan, ale woda zdusiła mu słowa na ustach.Jeszcze kilka uderzeń ramieniem i poczuł, że są u progu katastrofy.Stracili już właściwie panowanie nad tratwą, wciągnął ich główny nurt.Wokół nich burzyła się woda, biała, wściekła, paraliżująca ich rozpaczliwe wysiłki, żeby płynąć na wprost.Po chwili tratwa zaczęła się kręcić, najpierw powoli, potem coraz szybciej, obracając ich jak na karuzeli.Przez nieskończenie długą chwilę, zduszeni, przywarci do niej, prawie nieprzytomni, byli całkowicie zdani na pastwę rzeki.I nigdy by własnymi siłami nie wyrwali się ze szponów prądu.Byli na jego łasce i niełasce.Aż nagle, jakimś cudownym zrządzeniem, jak gdyby znudził się nimi, odrzucił ich z pogardą.Oszołomieni, z trudem chwytając powietrze, znaleźli się na spokojnej wodzie, która ich łagodnie kołysała, a brzeg był już na tyle blisko, że mogli rozróżnić jego rzeźbę.Dali się unosić wzdłuż niego, bezwładnie uwieszeni sznura, dryfując tak wiele jardów w dół rzeki, nim znaleźli dość siły, żeby na nowo zacząć płynąć.Nawet teraz musieli zrobić olbrzymi wysiłek.Wydawało im się, że nigdy nie pokonają pozostałego odcinka, ale wreszcie stopy ich dotknęły dna.Potykając się w oślizłym mule Jordan wynurzył się z wody, popchnął tratwę w stronę brzegu i przywiązał do jakiegoś drzewa.Potem wdrapał się na błotnisty występ i podał rękę, żeby najpierw wyciągnąć Susan, a potem Camarę.Po kolei padali jak martwi, ciężko oddychając, czując mdłości, wpatrzeni w niebo, ślepi na piękno chmur żeglujących wśród świetlistych rozległych konstelacji, świadomi tylko, że mają pod sobą twardy grunt i drżącymi palcami dotykają ziemi.Rozdział siódmyStopniowo szczękanie zębów Camary stłumiło myśli kłębiące się w głowie Jordana.Uniósł się na łokciu i spojrzał poprzez rzekę na ciemniejący ażur drzew znaczących przeciwległy brzeg.Prąd musiał znieść ich dość daleko, ponieważ rzeka biegła tu zupełnie inaczej.Nie skręcała ostro w obu kierunkach.Widział — na tyle, na ile pozwalał mu księżyc — że płynie prosto jak strzelił.Wstał i podszedł do Susan, w uszach czuł dziwne dzwonienie, a kiedy się odezwał, miał wrażenie, że krzyknął:— Jak się czujesz?— Tak sobie.— Pierś jej unosiła się ciężko, skóra błyszczała.— Myślałam, że to już koniec.— Ja… też… Rzeka tutaj się prostuje i prąd… zakręca, blisko tego brzegu.— Odchrząknął wodę i wypluł ją.— Dlatego pewno zostaliśmy tak gładko wyrzuceni… Boże, ale mieliśmy szczęście.Z łatwością mogło nas wciągnąć na amen.Słuchała go z zamkniętymi oczami.Włosy miała tak splątane wokół głowy, że tworzyły jakby czepek, i robiła wrażenie, że nigdy nie będzie miała dosyć powietrza.Wreszcie spojrzała na niego.— A co z tobą?— Wszystko w porządku.— Oczyścił głośno uszy z wody.— Czy możesz mi pomóc wyciągnąć tratwę?— Daj mi jeszcze trochę odetchnąć.Zęby Camary wystukiwały jakiś zwariowany rytm.Leżał na boku z kolanami podciągniętymi wysoko, skulony.Białe kalesony ściśle oblepiały mu nogi.Podniósł głowę, kiedy Jordan się ruszył.— Zimno — udało mu się wyszeptać — strasznie mi zimno.W zielonkawym świetle księżyca robił wrażenie człowieka ciężko chorego.Zimno.Ranni po bitwie szeptali to samo, w ten sam sposób
[ Pobierz całość w formacie PDF ]