[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniósł palec w nieobowią-zującym geście - nie krępuj się, dokończ taniec - ale przestała tańczyć i podeszła, ciągnąc za sobą partnera.74- Cieszę się, że przyszedłeś - powiedziała głośno, żeby przekrzyczeć śmiech, rozmowy i stereo.- Pamiętasz Dicka Jacksona?Wyciągnął rękę, a szczupły mężczyzna ją uścisnął.- Mieszkałeś z żoną na naszej ulicy pięć.nie, siedem lat temu.Tak? Jackson skinął głową.- Teraz mieszkamy w Willowood.Domki jednorodzinne, pomyślał.Stał się bardzo wyczulony na geografię miasta i rozmieszczenie zabudowań.- To fajnie.Nadal pracujesz dla Pielsa?- Nie, mam własną firmę.Dwie furgonetki.Transport.Słuchaj, jeśli tej twojej pralni przyda się ktoś do przewożenia.chemikaliów czy czegoś innego.- Nie pracuję już w pralni - powiedział, a Mary skrzywiła się lekko, jakby dotknął starego siniaka.- Nie? To co teraz robisz?- Pracuję na własny rachunek - oznajmił i wyszczerzył zęby.- Brałeś udział w tym strajku niezależnych przewoźników?Twarz Jacksona, już dość czerwona od alkoholu, pociemniała jeszcze bardziej.- Jakbyś zgadł! I osobiście zgasiłem gościa, który się wyłamywał.Wiesz, ile chcą te cholerne dranie z Ohio za ropę? 31,9! Przez to moje zyski spadają z dwunastu procent do dziewięciu, jasna cholera.A utrzymanie samochodów zeżre mi nawet te dziewięć procent.Nie wspominając już o tym skurkowanym ograniczeniu prędkości.Jackson zagłębił się w opowieść o niedolach niezależnych przewoźników w tym kraju.Bart słuchał, kiwał głową w odpowiednich miejscach i popijał drinka.Mary przeprosiła ich na chwilę i poszła do kuchni po szklankę ponczu.Mężczyzna w automobilowym płaszczu tańczył komicznie charlestona do numeru Everly Brothers, a wszyscy śmieli się i bili brawo.Żona Jacksona, piersiasta, muskularna dziewczyna o marchewkowych włosach podeszła do nich i przedstawiła się.Prawie się zataczała.Jej oczy wyglądały jak łebki od szpilek.Uścisnęła mu dłoń, uśmiechnęła się nieprzytomnie i powiedziała do Dicka Jacksona:- Skarbie, zaraz puszczę pawia.Gdzie tu łazienka?Jackson wyprowadził ją.Bart przeszedł przez pokój i usiadł w krześle pod ścianą.Dokończył drinka.Mary nie spieszyła się z powrotem.Ktoś pewnie wciągnął ją w rozmowę.Sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę papierosów i zapalił.Palił tylko na przyjęciach.Było to prawdziwe zwycięstwo w porównaniu z okresem sprzed paru lat, kiedy należał do onkologicznego klubu Trzy Paczki Dziennie.Był w połowie papierosa i ciągle patrzył na kuchenne drzwi, czekając na Mary, kiedy przypadkiem zerknął na swoje palce i zauważył, że są interesujące.Interesujące było w nich to, że wskazujący i środkowy palec jego prawej ręki umiały trzymać papierosa, jakby paliły przez całe życie.Ta myśl była tak zabawna, że musiał się uśmiechnąć.Przyglądał się swoim palcom przez długą chwilę i nagle poczuł w ustach inny smak.Nie zły, po prostu inny.I chyba zgęstniała mu ślina.A nogi.nogi trochę drżały, jakby chciały przytupywać do taktu muzyki, jakby przytupywanie mogło im sprawić ulgę, uspokoić je i zrobić z nich zwyczajne nogi.Z lekkim niepokojem zauważył, że jego myśli, z początku tak zwyczajne, ruszyły spiralą w całkiem nowym kierunku, jak człowiek, który zabłądził w wielkim domu i wspina się po kręconych krrrrryształo-wych schodach.No i znowu, to pewnie ta pigułka, pigułka od 01ivii, tak.Czy słowo „kryształ” nie brzmi interesująco? Krrrryształ, taki chrupiący, migoczący dźwięk, jak kostium striptizerki.Uśmiechnął się przemądrzale i spojrzał na papierosa, który teraz wydawał się zadziwiająco okrągły, zadziwiająco biały, zadziwiająco symbolizujący amerykański dobrobyt i bogactwo.Tylko w Ameryce papierosy smakują tak dobrze.Zaciągnął się.Cudownie.Pomyślał o wszystkich amerykańskich papierosach sypiących się z linii produkcyjnych w Win-ston - Salem, obfitość papierosów, nieskończenie czysty i biały róg obfitości.To ta meskalina, fakt.Początek odjazdu.A gdyby ludzie wiedzieli, co sądził o słowie „kryształ” (znanym także jako krrrryształ), postukaliby się w czoła.Tak, zwariował, nie ma co.A to świrek.Świrek, kolejne fajne słowo.Nagle pożałował, że nie ma tu Sala Magliore.Razem, on i Jednooki Sally, przeanalizowaliby biznesy Organizacji ze wszystkich stron.Rozmawialiby o starych kurwach i strzelaniu.Oczyma wyobraźni ujrzał Jednookiego Sally’ego i siebie nad linguini w małej włoskiej ristorante o ciemnych ścianach i porysowanych drewnianych stołach, z sączącą się w tle muzyką z „Ojca chrzestnego”.Wszystko w luksusowym technikolorze, w który można się zanurzyć, zanurkować jak w kąpieli perełkowej.- Krrrrryształ - mruknął pod nosem i wyszczerzył zęby.Wydawało mu się, że siedzi tak już bardzo długo, rozważając kolejne sprawy, a jednak na jego papierosie nie było popiołu.Zdziwił się.I znowu się zaciągnął.- Bart?Podniósł głowę.To była Mary, przyniosła mu kanapkę.Uśmiechnął się.- Siadaj.To dla mnie?- Tak.- Podała mu kanapkę.Był to mały trójkątny sandwicz z czymś różowym w środku.Nagle uświadomił sobie, że Mary będzie przerażona, zgorszona, jeśli się dowie o meskalinie.Wezwie pogotowie, policję, Bóg wie kogo jeszcze.Musi się zachowywać normalnie.Ale na samą myśl o normalnym zachowaniu poczuł się jeszcze dziwniej.- Zjem później - powiedział i włożył kanapkę do kieszeni koszuli.- Jesteś pijany?- Troszeczkę.- Widział pory na jej twarzy.Nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział je tak wyraźnie.Takie małe dziurecz-ki, jakby Bóg był kucharzem, a ona ciastem.Zachichotał, a na widok jej chmurnej miny po prostu musiał powiedzieć:- Słuchaj, nikomu nie mów.- Co? - Zmarszczyła brwi z zaskoczeniem.- O substancji numer cztery.- Bart, co na miłość boską.- Muszę do łazienki.Zaraz wrócę.- Odszedł, nie oglądając się na nią, choć czuł grymas promieniujący z jej twarzy jak fale ciepła z kuchenki mikrofalowej.Jeśli się na nią nie obejrzy, możliwe, że się nie zdradzi.Na tym najlepszym ze światów wszystko jest możliwe, nawet krr-ryształowe schody.Uśmiechnął się ciepło.To słowo stało się jego starym przyjacielem.Droga do łazienki wydała mu się odyseją, safari.Odgłosy imprezy nabrały cyklicznego rytmu, TAK JAKBY przenikaŁY JEDEN drugi co TRZY SYLAby i naWET STEREo też przeNIKAło.Mamrotał coś do ludzi, których chyba znał, ale nie zatrzymywał się nawet na jeden towarzyski gambit; wskazywał tylko krocze, uśmiechał się i szedł dalej.Zostawiał za sobą zdumione twarze.Dlaczego nigdy nie trafia mi się impreza pełna obcych, kiedy jej potrzebuję, pomyślał zgryźliwie.Łazienka była zajęta.Zaczekał na zewnątrz - wydawało mu się, że parę godzin - a kiedy wreszcie wszedł, nie mógł oddać moczu, choć przecież mu się chciało.Spojrzał na ścianę nad rezerwuarem; wydymała się i zapadała w cyklicznym, trójdzielnym rytmie.Spuścił wodę, choć nie zamierzał jeszcze wyjść - to na wypadek gdyby ktoś podsłuchiwał - i przyglądał się, jak woda wiruje w muszli.Miała złowieszczy różowy kolor, jakby ostatni użytkownik wysikał się krwią.Niepokojące.Wyszedł z łazienki; impreza znowu go wchłonęła.Twarze nadpływały i mijały go jak dryfujące balony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]