[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dopiero kiedy cofnął się dalej jeszcze, do długich, ciągnących się aż do wczoraj tygodni spędzonych w czyśćcu konfliktów i wątpliwości, nie odczuł żadnej gwałtownej reakcji.W ogóle nic.Przekonany był wówczas, że znalazł się na rozstajnych drogach, że stoi przed najtrudniejszą decyzją swego życia.Ale to było, zanim Boog się w to wmieszał.Teraz nie ma już żadnych rozstajnych dróg, po prostu ślepa uliczka.A jedyne problemy to rewolwer za plecami i konieczność przetrwania.Nic innego już się nie liczy.Spadła gwiazda i za poszarpanymi szczytami pogrążyła się w nicość.Boog znowu bluznął drwiną, a Hayden stłamsił w sobie zniewagę, która rwała mu się na wargi.Idący przed nim Franklinn mruknął coś, czego nie mógł zrozumieć; patrzył na kołyszącą się postać grubasa uświadamiając sobie, że nawet teraz tli się w nim jeszcze resztka współczucia.Grunt począł falować i opadać.Wzgórza wznosiły się nad nimi spękane i pomarszczone, zszywane z łat cienia i światła gwiazd.- Nie tędy, panie władza!.W lewo.W lewo, słyszycie?Pasmo gór biegło mniej więcej z północy na południe.Zbliżali się ku niemu po przekątnej z północno-wschodu, a teraz skręcali na południe, trzymając się krawędzi przedgórza.Ku wschodowi w odległości może kilkunastu mil za istnym morzem karłowatych zarośli wznosiły się inne wzgórza, podobne stąd do długiego ciemnego grzebienia wysokości jakichś paru cali.Boog nie chciał piąć się w górę.Wystarczało, że w każdej chwili może się ukryć.Nie ma sensu ukrywać się, póki nie potrzeba.Tylko by to opóźniło tempo marszu.I tak już idą teraz dwa razy wolniej.Nie narzekał jednak.Od siedmiu godzin znajdowali się w drodze i sam ledwo żywy był z wysiłku.Tylko myśl o poranku i o tym, co on przyniesie, kazała mu iść dalej, tak samo jak ból w ręku kazał znęcać się nad tamtymi.Ciemności dawały mu odroczenie wyroku, to zaś zbyt było cenne, żeby tego nie wyzyskać.Równiny falami wdzierały się w zatoki i przylądki przedgórza.Na łagodnych stokach w prawo od nich niby totemiczne słupy rosły kaktusy saguaro, a potem znów cholla, opuncje i jeżówce wynurzały się spomiędzy paloverde i jakichś wysilonych gałązek.Kiedy idąc gęsiego mijali tu i tam wyłaniające się z fałd terenu wielkie głazy, mieli wrażenie, że sami skarłowacieli.Wyczerpanie i spękany falisty teren składały się na to, że nie tylko szli jakoś zygzakiem, ale nie zachowywali równych odstępów.To deptali sobie po piętach, to rozciągali się w harmonijkę, tak że niekiedy było sześć do ośmiu kroków między nimi.Chłopiec wlókł się uparcie za Haydenem, mocno trzymając wąską sztabę i niecierpliwie wypatrując stosownej chwili.Nie śmiał odwrócić głowy, żeby Boog nie odgadł jego zamiarów, ale tak manewrował, żeby popatrywać na niego spod oka.Czekał na skrawek wygodniejszego do ucieczki terenu i na to, żeby Boog pozostał kilka jardów z tyłu.Musi to zbiec się w czasie, w przeciwnym razie nigdy się nie zdobędzie na takie ryzyko.Minęło jeszcze pięć minut.Dziesięć.Piętnaście.A każda z nich była śmiertelną męką rosnącego napięcia.Wnętrzności zmieniły się w klatkę pełną trzepotu skrzydeł, a serce waliło jak w źle naciągnięty bęben.Albo teren się nie nadawał, albo też Boog był za blisko, i chłopiec poczuł, że na skutek zbyt długo trwającego napięcia, postanowienie jego zaczyna się chwiać.Szansa nadeszła raptem, w momencie gdy okrążali samotną, do olbrzymiego zęba podobną, skałę.Franklinn i Hayden już przeszli.Chłopiec, który podążał za nimi, rzucił przez ramię szybkie spojrzenie.Na chwilę Boog zniknął mu z oczu.Jakby go smagnęło biczem.Cisnął sztabę i począł biec, kierując się w prawo, tam gdzie ziemia przechodziła w łagodny stok.Zdobył może przewagę dwunastu jardów, dwanaście jardów for, zanim od ochrypłego wrzasku Booga zjeżyły mu się włosy.Spuścił głowę, gdyż Strach chwytał go za pięty, a wbiegłszy na pochyłość, aż się zatoczył.Rozluźnione chustki do nosa trzepotały dokoła kostki jak szare brudne płomyki.Dawszy nura w gęstwinę wysokich do pasa zarośli, przedzierał się przez nie, nieświadomy ciernistej chłosty, popędzany krzykiem klnącego I pędzącego za nim bandyty.Przez kilka sekund odcięty od świata rozpaczliwym szlochem własnego oddechu, myślał, że się mocno odsadził od ścigającego, gdy nagle Boog wrzasnął bardzo blisko.Grunt spłaszczył się, opadł gwałtownie, wzniósł się znowu jak pochyłość dachu.Chłopiec poczuł, żo kolana uginają się pod nim, i zaczął drapać się na czworakach pod górę, łapiąc się każdej nierówności powierzchni, spuszczając w dół lawinę kamyków.Chustki zerwało.W miejscu, gdzie stok się kończył, wznosiło się niczym drogowskaz pojedyncze saguaro, a tuż obok znajdowała się kępa zarośli.Chłopiec biegł dalej, szlochający, rozpalony gorączką.Czuł, że Boog już, już go dogania, lecz nie mógł zmusić się do zwiększenia tempa.Potknął się i omal nie upadł, tracąc znów kilka jardów, potem zaczął lawirować między krzewami.Bliski był skrajnego wyczerpania.W oczach mu się ćmiło, z ust snuła się nitka śliny, kiedy obiegał dokoła wielki głaz.Boog znajdował się teraz już blisko, a jego krok dudnił niczym krok olbrzyma.Chłopiec czuł, jak ze strachu kurczą mu się wnętrzności.Zdobywając się na ostatni rozpaczliwy wysiłek, rzucał się tu i tam, kluczył wśród zarośli, byle dalej.Potem jednak niespodzianie Boog znalazł się tuż za nim.Jeszcze nie zdążył z przerażenia zamknąć oczu, a już poczuł mocny cios w głowę i wszystko eksplodowało w mrok
[ Pobierz całość w formacie PDF ]