[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nachmurzył się i zniknął w tłumie.Stopniowo kuchnia pustoszała, ale Marianna siedziała dalej na swoim kulawym krześle.Powieki jej opadły i w końcu zdrzemnęła się, tej nocy bowiem w ogóle nie spała.Wśród krzątaniny zapomniano o niej i kiedy w jakiś czas później się przebudziła, kuchnia była zupełnie pusta.Nawet ćwiartki mięsa znikły z haków u sufitu.Jakieś dziecko zostawiło prymitywną drewnianą lalkę, która leżała twarzą W dół na podłodze, drzwi kołysały się na zawiasach lekko poskrzypując, i to było wszystko.W całej tej olbrzymiej kupie wietrzejącej cegły nie pozostało śladu życia poza dopalającymi się węgielkami na palenisku.Marianna była sztywna i zdrętwiała, przeciągnęła się i podeszła do drzwi, przez chwilę żywiąc nadzieję, że odjechali bez niej, ale na podwórzu stały obok siebie kary koń i łaciaty kuc, szukając pyskami trawy między kamiennymi płytami, a więc Klejnot najwidoczniej pogodził się z jej towarzystwem jako nieuniknionym, choć je sklął.Miska półgłówka leżała przewrócona do góry dnem.Marianna cofnęła się do domu szukając Klejnota.Na ścianie kaplicy na zewnątrz Donally przypiął ostatnie hasło na wypadek, gdyby po ich odejściu wiatr przywiał tu kogoś umiejącego czytać.Litery były zamazane i straszliwie koślawe, ale Mariannie udało się odczytać: MYŚLĘ, WIĘC JESTEM.CÓŻ JEDNAK, JEŚLI ZWOLNIĘ SIĘ OD MYŚLENIA? Pogardza nim za to, że ucieka się do retorycznych pytań.Klejnot zjawił się w drzwiach kaplicy z płonącą gałęzią w ręku.- Wyruszyli już - powiedział.- Zostałem, żeby podpalić dom.Poszła za nim wzdłuż nawy, aprobowała jego decyzję.- Czy spali się w takim deszczu?- Deszcz ustaje.Przytknął żagiew do organów wyrzeźbionych ze starego suchego drewna.W parę chwil złocone cherubiny buchnęły radosnym płomieniem.Klejnot i Marianna, połączeni wspólnym celem, wycofali się do drzwi i patrzyli, jak kaplica się spala.Kiedy zatliły się okiennice i wosk figurki przelał się na jej brzuch, zostawili ogień własnemu losowi i wyszli do sieni.Zauważyła, że Klejnot tuż za frontowymi drzwiami ułożył kopiasty stos suchych drew.Zapalił je przy pomocy hubki i krzesiwa, co Mariannę bardzo zainteresowało, nigdy bowiem dotąd nie widziała, jak się ich używa.Zaczekali, żeby się upewnić, że drwa się zajęły, po czym obeszli jeszcze cały dom i wyszli na taras, za plecami obojętnych posągów.Drugi wielki stos ułożyli w kuchni na stojącym pośrodku stole i naokoło niego.Na ten stos wyrzucili zawartość paleniska.Nigdy dotąd Marianna nie oglądała tej kuchni tak dobrze oświetlonej.Zauważyła, że sufit zasnuwa szara płachta pajęczyn.W kredensie płomienie skakały z półki na półkę.Wyszli na podwórze, wsiedli na konie zaczynające się już niepokoić płomieniami i dymem, które wydobywały się z drzwi kuchni, i odjechali przez pustą łąkę, na drugi brzeg rzeki i w górę jej skarpy, w stronę lasu.Był przejrzysty szary poranek, a deszcz padał tylko przelotnymi falami, ale wiatr rozwiewał włosy Klejnota jak niezliczone czarne proporce.Na szczycie drugiego brzegu zatrzymali się i odwrócili.Dolina była już zupełnie opuszczona, ogarniała ją ponura jesień, rok już bowiem chylił się ku końcowi.Mariannę osaczyła cisza kapiącego deszczem lasu.Zanurzyła palce w grzywę kuca.Barbarzyńcy przyszli i odeszli, i zostawili tylko kupę nawozu rozmywanego już deszczem, parę skorup potłuczonych naczyń, grób zaznaczony końską czaszką i zapomnianą, trzepoczącą na wietrze koszulę, którą ktoś powiesił na krzaku, żeby wyschła.Klejnot jednak nie miał zamiaru niczego zostawiać.Przez moment wrak budynku jarzył się wewnętrznym żarem, potem rozległ się potężny huk i dach zapadł się do środka wyzwalając spiralny język ognia, tak wysoki, że liznął najniższe chmury i zaróżowił niebo.Ogień w mgnieniu oka strawił eklektyczną fasadę i odsłonił wewnętrzny szkielet domu, cały w płomieniach, jak w klatce zamykający w sobie oślepiającobiałe jądro, promieniujące czerwonymi, żółtymi i fioletowymi płomieniami.Rząd pociemniałych posągów wyciągał ramiona, jakby próbował uciec z ognia, który go jednak wchłonął.Rzeka płonęła odbiciem tego rozszalałego piekła, a z drzew naokoło podrywały się spłoszone ptaki.Koń Klejnota łyskał białkami oczu i stawał dęba.Klejnot wyszeptał do niego parę słów, a wtedy, tańcząc na boki, uspokoił się.Wiatr ciskał im w twarz iskry.Nagle z rozdzierającym hukiem puściły któreś z wewnętrznych drzwi i wydało się, że ognisty i krwiożerczy lew skoczył na łąkę.Sam taras zniknął.Uschnięte krzewy róż stanęły w ogniu.W głębi nieba gruchnął daleki grzmot.Węgliła się trawa, opalone liście zwijały się i spadały z drzew.Wiatr miotał falami płonących resztek po całej dolinie.- Może cały las się zapali? - zapytała.- Może - odpowiedział, jakby z góry się na to cieszył.Jego oczy były krążkami odbitego płomienia.Skierował konia w las, ruchem ręki wzywając ją za sobą, i wkrótce znaleźli się na zielonej drodze, zostawili za sobą dolinę, w której nie było nic, tylko ogień.Przed nimi z łoskotem uniósł się w powietrze jakiś ptak.Wkrótce dopędzili ostatnich maruderów i znów wchłonęła ich gromada.Podróżowanie wymagało dobrej organizacji.Zauważyła, że Bradleyowie jakoś niechętnie przekazują innym władzę, nawet Najdroższy, choć ledwie piętnastoletni, wydawał rozkazy ludziom dwu - i trzykrotnie od siebie starszym i zmuszał ich do posłuszeństwa.Bracia woleli sami zająć się przeczesywaniem lasu w poszukiwaniu ukrytych wrogów, a także obserwowaniem drogi przed sobą na wypadek, gdyby nadciągał konwój Profesorów.Ale posuwano się naprzód tak powoli, że odległość, jak czas, traciła wszelkie praktyczne znaczenie.Dodatkowym atrybutem drogi stał się ruch.Wędrowcy byli teraz w swoim żywiole, w miarowym, wytrwałym ruchu naprzód znikąd donikąd, przy bezbarwnej i pozbawionej wyrazu pogodzie.Czasami się zatrzymywali, żeby dać wypocząć koniom i coś zjeść.Jakiś kos o jednym skrzydle zaskakująco białym zbliżył się do nich skacząc, w poszukiwaniu okruszyn.- Pożeracze odpadków - zauważył Klejnot.- Co te ptaki poczną, jak nas zabraknie?Pani Green pociągnęła go za rękaw i odprowadziła parę kroków na bok.Dołączyło do nich trzech braci, którzy przyszli po jedzenie.- Klejnociku, kochanie, jeszcze jedno dziecko zachorowało, maleństwo Annie, i podróż mu szkodzi.Nic mi nie mówiła, przynajmniej dziś rano.- Pewnie - powiedział Klejnot.- Nie chciała, żebyśmy ją zostawili.- Zostawiłbyś kobietę z dzieckiem, dlatego że dziecko jest chore?! - wykrzyknęła Marianna.- To by zależało od choroby - odparł.- Ale my zawsze porzucamy w lesie najciężej upośledzone noworodki.Czego innego oczekiwałaś?Pogrążył się w milczeniu i szarpał źdźbła mokrej trawy.Johnny beztrosko ułożył się na odpoczynek obok brata
[ Pobierz całość w formacie PDF ]